Zespół: Dadaroma&Xaa-Xaa
Pairing: Yoshiatsu&Kazuki
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: obyczajowy
Ostrzeżenia: *patrzy na listę* Czy delikatne samookaleczanie się i coś w rodzaju depresji to powód do ostrzeżeń? Chyba tak. Przepraszam. *rzuca listę za siebie*
Notka autorska: Jak wyżej. Ogólnie powiedzmy, że chciałam po prostu napisać coś takiego. Zainspirował mnie mój własny fik. Tyle, że tam Ryohei zrobił to przez przypadek, a tutaj... No właśnie.
Zwyczajne, stare lustro. Jeszcze takie z dodatkiem srebra. Trochę popękane, ale solidne. W obtłuczonej ramce, którą trzeba było sklejać już dziesiątki razy.
Właściwie to powinien dawno temu to lustro wyrzucić. Wcisnąć gdzieś między jakąś starą, zardzewiałą wannę a obsikaną przez psa kanapę. Nawet go nie kupił. Wisiało tu jeszcze od czasów poprzednich właścicieli mieszkania. Tyle, że gdy się tutaj wprowadził, było całe.
Rysy zaczęły pojawiać się później. Jedna po drugiej. I było ich coraz więcej i więcej. Głównie za jego sprawą.
Nawyk. Nawyk uderzania otwartą dłonią w lustro. Może właśnie dlatego ono wciąż tu wisiało? Takie z tworzywa sztucznego, wyprodukowanego w jednej z dzisiejszych fabryk, nie przetrwałoby nawet jednego uderzenia. Od razu spadłoby z gwoździa i rozbiło się na milion kawałków. A to? A to nawet nie drgnie. I tylko czasem trzeba z niego zmyć drobne krople krwi.
Solidne lustro. Dobre lustro. Tylko ta ramka trochę nijaka, chyba dorobiona o wiele później, wymieniona. Z czego była oryginalna? Ze złota, srebra, platyny? To raczej jest tylko pozłacana tombakiem miedź. Nie pasuje do srebrnej tafli, którą otacza.
W sumie sam nie wiedział, czy bardziej przypominał lustro, czy tę ramkę. Wpatrywał się w swoje własne, znienawidzone odbicie i nie wiedział, po co to robi. Jednocześnie uważał siebie za kogoś nic niewartego, a z drugiej wciąż chciał tutaj być. Być potrzebny, kochany, uwielbiany...
Uderzył dłonią w lustro. Słyszał bicie własnego serca, które teraz trzęsło się w jego klatce piersiowej z szybkością, z którą koliber trzepocze skrzydłami. Ten dźwięk zmieszał się z trzeszczącym szkłem pod jego palcami.
Kolejna rysa. Kolejne krople krwi. Norma. Kolegom z zespołu powie to, co zwykle. Że kroił warzywa, że kot sąsiadów, że ostra krawędź poręczy... Pośmieją się z niego, że taki z niego ciapciak. Tylko jego brat zmierzy go wzrokiem. I tyle. I tak wie, że nic więcej nie zdoła zrobić.
To tylko lustro. Zwyczajne, stare lustro. I siatka pęknięć na srebrnej tafli. Prawie taka sama jak na jego dłoni.
Plaster w kolorowe wzory przyklejony na ranę, która trochę szczypie. Nic wielkiego. Nie ma problemu. To tylko mała ranka. Nic wielkiego.
Czasem bywało lepiej. Głównie wtedy, kiedy była obok druga osoba. Kiedy ktoś się do niego uśmiechnął. Kiedy nie wracał do pustego mieszkania. Na trasie praktycznie nie odczuwał, że coś jest nie tak. Bo był potrzebny.
A tutaj? Czy komukolwiek zależy, by tu został? Powinien przestać o tym myśleć. Powinien już iść na próbę.
Ale tam będzie An. Widok tego wiecznie uśmiechniętego perkusisty będzie mu przypominał o tym, że Roji odszedł. Z zespołu, z jego życia... Zniknął. An będzie go drażnił, drażnił jak ostry zapach chemikaliów, kiedy wejdzie się do przemysłowego działu w supermarkecie.
Lubi Ana. An jest w porządku. Ale An zastąpił Rojiego w zespole. A każde zastępstwo Rojiego w jego życiu kończyło się kolejnymi rysami na srebrnej tafli lustra i wnętrzu jego dłoni.
Może gdyby nie żył w swoim świecie, zauważyłby, że od dobrej godziny deszcz wesoło bębni w żelazne parapety. Wziąłby wtedy parasol i nie szedłby teraz kompletnie przemoczony, z rękami w kieszeniach i z wielką chęcią zawrócenia do domu i pozostania tam do końca życia.
Lało jak z cebra. Czy pójście na próbę w takiej sytuacji ma w ogóle jakikolwiek sens? Jeszcze się rozchoruje, a Reiya znowu będzie się o niego martwił. Nie chce martwić Reiyi. Nie chce martwić nikogo. Ani Ana, ani Haru, a już zwłaszcza swojego brata.
Ale w sumie jak już wyszedł, to czy jest sens wracać do domu? To też zmartwi Reiyę, bo nie pojawi się na próbie.
Westchnął ciężko. Same problemy przez tę ulewę. Lubił deszcz. Utożsamiał się z deszczem. Ale w takich sytuacjach nieco go irytował.
O tym, jak bardzo się zamyślił, zorientował się w momencie, gdy wystraszył się zbyt szybko jadącego samochodu. Podskoczył z przestrachu, potknął się i wpadł w kałużę na trawniku. Głęboką kałużę. Właściwie to zastanawiał się, czy to ziemia tak przemokła, czy w tym miejscu było jakieś zapadlisko, bo woda praktycznie go zakryła.
Zamknął oczy. Nic nie słyszał, w trzech czwartych zanurzony w wodzie. Rozłożył ręce i stwierdził, że chyba tyle by było z jego pójścia na próbę.
I w sumie teraz na pewno się przeziębi. No cóż, czasem ciało też musi być chore, jak widać to nie tylko domena duszy.
Ale w tym momencie poczuł, jak czyjeś palce zaciskają się na jego ramieniu i ktoś wyciąga go z wody.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz?
Otworzył oczy. Lśniące od złości i zmartwienia, odbijające czerń parasola oczy Yoshiatsu świdrowały go na wskroś.
- Moknę - odparł Kazuki spokojnie. - Tylko tak... Ekstremalnie.
- A już myślałem, że chcesz się utopić w kałuży - Yoshiatsu wstał i pociągnął Kazukiego za sobą. Drugiemu wokaliście niezbyt chciało się zmuszać swoje nogi do współpracy, ale wiedział, że jakakolwiek dyskusja z jego przyjacielem nie ma sensu.
- Głęboka w sumie - mruknął Kazuki, patrząc na kałużę. - Jak ludzki smutek.
- O matko... - Yoshiatsu popatrzył w górę. - Bogowie, za co?
- Hm?
- Nic, nieważne. Chodź już - Yoshiatsu pociągnął go za rękę. - Musisz się przebrać, bo jak się przeziębisz, Reiya dostanie szału.
- Wolałbym, żeby ktoś inny się o mnie tak martwił - stwierdził Kazuki, drepcząc za Yoshiatsu.
Czarny parasol nad ich głowami odbijał deszcz padający z równie czarnych chmur. Woda chlupotała Kazukiemu w butach, kiedy zastanawiał się, co Yoshiatsu tak właściwie robił w tej okolicy. Ale wolał go nie pytać. Nie chciał znać prawdziwego powodu. Wolał myśleć, że to jakaś siła wyższa kazała mu wyciągnąć go z tej kałuży.