Blog zawiera treści o związkach męsko-męskich i damsko-damskich. Jeżeli nie lubisz yaoi i yuri, to naciśnij czerwony krzyżyk i nie czytaj, zamiast obrzucać mnie błotem. Dziękuję za uwagę.

Polecany post

Reklama vol 3

Zespół: Kalafina, Nightmare, Ganglion, Band-Maid, CLOWD, Broken by the Scream Pairing: Ni~ya&Hikaru, Wakana&Keiko, Sagara&Oni, ...

niedziela, 31 stycznia 2021

I wish it was just a bad dream VI

Uniwersum: Genshin Impact

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, angst, drama

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, manipulacja, samookaleczenie

Notka autorska: Serio mówię, ta część nie jest dla osób o słabych nerwach.




Kaeya minął na korytarzu Jean, która uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i ruszyła w swoją stronę.

Wiedział, że nie może jej ostrzec. Musi ją dzisiaj zabić, tak jak wszystkich Rycerzy Favoniusa.

Podszedł do drzwi od laboratorium Albedo i wsunął w zamek wsuwkę do włosów, którą rano ukradł Adelinde. Alchemik akurat wyszedł. Kaeya miał pół godziny na przygotowanie dwóch mikstur: otumaniającej i oślepiającej.

Zamek kliknął. Kaeya wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Znalazł składniki szybko, w końcu pomagał ostatnio Albedo w porządkach. Przygotował się do zadania sumiennie.

W końcu obie mikstury były gotowe. Przelał je do buteleczek i schował do torby. Wyszedł z laboratorium i zamknął drzwi w taki sam sposób, w jaki je otworzył.

Ruszył w stronę gabinetu Głównego Mistrza, trzymając dłoń na rękojeści miecza.

I wtedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

Zareagował odruchowo i prawie odciął tej osobie rękę. Oddychał szybko, patrząc na Diluka, który odskoczył w ostatnim momencie.

- Kaeya, braciszku, ale się zamyśliłeś - Diluc zaśmiał się i spojrzał na niego uważnie. - Kaeya? Coś się stało?

Oczy Kaeyi zaszły łzami. Nie. Nie on. Nie jego brat. Nie teraz.

Cała jego odwaga właśnie wyparowała. Cały plan poszedł się paść.

Przecież Diluka miało tu dzisiaj nie być! Owszem, i tak będzie musiał go później zabić, ale Kaeya miał plan, by zrobić to... w bardziej humanitarny sposób. Wrócić do domu, zanim wszystko wyjdzie na jaw. Nalać Dilukowi trucizny otumaniającej do soku winogronowego. Sprawić, że nie będzie świadomy tego, co się dzieje. Że jego własny, młodszy brat, który całe życie obiecywał mu, że będzie go chronić, właśnie go morduje...

A teraz stoi tutaj, patrząc na niego zmartwiony. Dlaczego? Co on tutaj robi? Dlaczego wszystko psuje?

Kaeya zamknął oczy.

"Zabij go! Teraz! Nad czym się zastanawiasz, smarkaczu?! Co za różnica, czy pierwszy będzie Główny Mistrz, czy on?! No już!"

Kaeya potrząsnął głową.

Nie on, nie Diluc, nie w taki sposób...

Puścił miecz.

- Przepraszam... - powiedział cicho. - Nie uszkodziłem cię chyba, co?

- Zdążyłem uskoczyć - odpowiedział Diluc, uśmiechając się przyjaźnie. - Co się stało? Wyglądasz na zdenerwowanego, braciszku.

Cholera. Jasna.

- Nic się nie stało - odparł Kaeya, patrząc w karmazynowe oczy swojego brata.

Nie.

Nie może tego zrobić.

Ani jemu, ani Jean, ani Mondstadt, ani nikomu.

Nawet, jeśli czuł wyrzuty sumienia, że w taki sposób zdradza Khaenri'ah...

* * *

Kaeya wrócił pod laboratorium Albedo. Alchemik poszedł już do swojej komnaty i nie wróci do jutra. Rozwalił klamkę i zamek i wszedł do środka. Wyjął z torby miksturę otumaniającą i rzucił nią o podłogę. Ta rozlała się i poczuł jej słodko-mdły zapach.

Położył się na podłodze i spojrzał w sufit.

Zamknął lewe oko, prawe zostawiając otwarte.

Podniósł butelkę i powoli wkropił jej zawartość do prawego oka, przebierając przy tym nogami i zaciskając palce lewej dłoni na udzie.

Bolało.

Ale to był jedyny sposób, by ojciec nie mógł go dłużej wykorzystywać.

W końcu nie wytrzymał i rzucił butelką w jeden z regałów. Zasłonił sobie usta dłońmi.

Miał ochotę krzyczeć z bólu, który wżerał się do środka jego umysłu.

Jego jedyną myślą było "Mondstadt to mój dom, Mondstadt to mój dom".

Wstał, wciąż trzymając się za oko.

Wyciągnął miecz z pochwy i zaczął nim machać na oślep.

A potem padł na podłogę, wycieńczony bólem, zarówno fizycznym, jak i psychicznym.

Usłyszał, że ktoś biegnie. Pewnie Albedo się zorientował, że coś się dzieje w jego pracowni.

Albo jakiś inny rycerz.

Albo...

- Kaeya!

Ten głos.

Zna ten głos.

...Jean?

- Kaeya! Kaeya, słyszysz mnie? Kaeya, odezwij się do mnie!

Otworzył oboje oczu, ale zobaczył ją tylko lewym.

- "Udało się" - pomyślał i zemdlał z bólu.

* * *

- Nawet całkiem dobrze wyglądasz w tej opasce na oku - stwierdził Diluc, patrząc na niego z uwagą.

Kaeya podniósł na niego wzrok.

W końcu, po tych wszystkich latach, nie widział nareszcie napisów wysyłanych mu przez ojca, kiedy z kimś rozmawiał.

- Przynajmniej teraz nie możesz już się czepiać mojej fryzury - stwierdził Kaeya, na co Diluc tylko prychnął.

- Mam nadzieję, że złapią tego włamywacza - mruknął, przesuwając pionek po szachownicy. - Nie daruję nikomu tego, że prawie zabił mi brata.

- Nic się nie stało, oprócz tego, że teraz w końcu mogę być piratem - zaśmiał się Kaeya, wykonując swój ruch.

- Bądź poważny! - oburzył się Diluc, zbijając jedną z jego figur. - Wiesz, jak ci to utrudni walkę?!

- Zawsze mogę posłużyć się moją umiejętnością dedukcji, którą tak wychwalasz - Kaeya postawił pionek przed królem Diluka. - Szach mat, braciszku.

- Jak ty to robisz, że zawsze jesteś dwa ruchy przede mną? - spytał Diluc.

- Talent - odparł Kaeya, nalewając sobie wina.

- A to skąd masz? - zdziwił się Diluc.

- Zabrałem z piwnicy?

- Kaeya! Nadal jesteś niepełnoletni!

- I?

Diluc schował twarz w dłonie.

- Nie wytrzymam kiedyś z tobą...

- Przykro mi, braciszku, będziesz musiał - zaśmiał się Kaeya, odganiając niepotrzebne myśli, że zdradza w taki sposób swoją ojczyznę po raz kolejny.

Nadal nie wiedział, co zrobi, jeśli kiedyś Mondstadt i Khaenri'ah wyruszą na wojnę przeciwko sobie.

Ale na razie wolał się skupić na kolejnej partii szachów.

Popatrzył na Diluka.

Powinien choć raz dać mu wygrać, bo znowu będzie czuł wyrzuty sumienia.

sobota, 30 stycznia 2021

I wish it was just a bad dream V

Uniwersum: Genshin Impact

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, angst, drama, komedia?

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, manipulacja, alkohol

Notka autorska: Przepraszam za moje specyficzne poczucie humoru. I za dramę w późniejszej części rozdziału.



 - Nie podoba mi się ten pomysł, Kaeya - mruknął Diluc, gdy Kaeya wyciągnął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku od drzwi do piwnicy. - Jak tata nas znajdzie...

- Ćśśś - Kaeya położył sobie palec na ustach. - Będzie fajnie, zobaczysz.

I zbiegł po schodach.

- Nie zapalimy światła? - spytał Diluc, tworząc na dłoni kulę ognia. - Kaeya?

Zszedł kilka stopni i zatrzymał się.

- Ka...

Kaeya podszedł do niego i zasłonił mu usta dłonią.

- Mówiłem, żebyś był... Diluc? Czemu wyglądasz, jakbyś miał zawał?

Kaeya zabrał dłoń i spojrzał z uwagą na swojego brata, który oddychał nieco płytko.

- Zaskoczyłeś mnie... - mruknął Diluc.

- Czy ty się boisz? - spytał Kaeya.

- Niczego się nie boję - Diluc zszedł ze schodów, a kula ognia na jego dłoni rozjarzyła się jeszcze mocniejszym światłem.

- To nic złego się bać - stwierdził Kaeya. - Myślałem, że ten strach przed ciemnością przeszedł ci dawno temu. Odkąd zdobyłeś wizję, już nie wtulasz się we mnie za każdym razem, jak coś stuknie za oknem w nocy.

- Kaeya - Diluc posłał mu mordercze spojrzenie. Kaeya zachichotał.

- Mam coś, co cię odpręży - młodszy z braci wziął dwa kieliszki z półki i nalał do nich wina.

- Nadal nie podoba mi się ten pomysł - stwierdził Diluc, siadając na podłodze i biorąc od Kaeyi kieliszek. - Dopiero co dołączyliśmy do Rycerzy Favoniusa, a teraz łamiemy prawo... Kaeya?

Kaeya tymczasem zamarł z kieliszkiem przy ustach. Jego oczy rozświetliły się, a na jego twarzy pojawił się błogi uśmiech.

- Jakie to jest przepyszne~! - zawołał przyciszonym głosem. - To jest najlepsze, co w życiu piłem, naprawdę.

Kaeya usiadł obok Diluka, który wciąż z powątpiewaniem patrzył na swój kieliszek.

- No wypij trochę, nie ugryzie cię - Kaeya trącił go w ramię. - Jesteś starszy, nie bądź tchórzem.

Diluc westchnął ciężko i upił łyk. Alkohol sprawił, że zapiekło go w gardle. Smak był dziwny, miał wrażenie, że to coś, co pije, się zepsuło. Ale niech Kaeyi będzie, że to najsmaczniejsza rzecz na świecie. Jego brat nalewał już sobie drugi kieliszek.

- Hehe - Kaeya uśmiechnął się do niego promiennie. - Cudo, braciszku, cudo! Mogę tu spędzić całą noc.

- Wtedy na pewno nas znajdą, bo zaczną nas szukać - syknął Diluc. - Nie chcę podpaść ojcu, Kaeya.

- Oj tam, oj tam - Kaeya trącił go w ramię i roześmiał się.

Dziewięć kieliszków później, z czego dwa były wypite przez Diluka, a reszta przez Kaeyę, Adelinde zeszła do piwnicy, słysząc śpiew.

- ...kot może żyć tylko raz~ - nucił Kaeya, nie zwracając w ogóle uwagi na pokojówkę. Diluc zasnął, oparty o jego ramię.

Adelinde spojrzała na Kaeyę, który w końcu ją zauważył.

Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę.

W końcu Kaeya zaśmiał się histerycznie, a Adelinde złapała za miotłę.

Crepus tego wieczora musiał opatrywać obu synów, ponieważ ilość ran na ich twarzach, rękach i plecach przekraczała wszelkie normy.

- Co wyście sobie myśleli? - spytał następnego dnia przy śniadaniu.

Kaeya potarł palcami skronie. Lekko ćmiła go głowa.

- Chcieliśmy spróbować wina - odparł Kaeya. - To źle?

- Jesteście rycerzami, Kaeya - Crepus pogroził mu widelcem. - Powinniście być odpowiedzialni!

Diluc zmarszczył brwi i jęknął, wbijając widelec w kiełbaskę. Crepus i Kaeya spojrzeli na niego ze zmartwieniem.

- Synu? Wszystko w porządku? - spytał Crepus, na co Diluc z rozpędu pokręcił głową, przez co zsunął się z krzesła i złapał się za głowę.

- Wygląda mi na to, że nie - stwierdził Kaeya, wstając od stołu i kucnął przy Diluku. - Wypiłeś dwa kieliszki, braciszku. Ja wypiłem siedem...

- ILE?! - Crepus mało nie wypuścił kubka z herbatą.

Diluc zasłonił sobie usta dłonią, żeby nie zaskomleć z bólu.

- ...i jesteś w takim stanie? - Kaeya pokręcił głową. - No cóż, chyba dzisiaj nigdzie nie pójdziesz.

Kaeya objął ramiona i nogi Diluka, po czym podniósł go z podłogi.

- Kaeya, dostaniesz przepukliny, odstaw go - Crepus wstał z krzesła, ale Kaeya tylko posłał mu uspokajające spojrzenie.

- Jestem silniejszy, niż wam się wydaje - stwierdził. - A to mój brat. I tak właściwie, moja wina.

Kaeya ruszył do swojego i Diluka pokoju, przytulając go do siebie.

Czuł się winny.

A wiedział, że zapewne będzie musiał kiedyś zrobić coś o wiele gorszego, niż zafundowanie swojemu bratu kaca.

* * *

Kaeya zerwał się z łóżka z sercem walącym tak mocno, że myślał, iż zaraz mu wyskoczy. Było mu niedobrze i kręciło mu się w głowie.

Po raz pierwszy zrobił coś, czego nigdy nie robił wcześniej. Złapał za pióro i na kartce odpisał ojcu.

"Jak śmiesz rozkazywać mi coś takiego?!"

Odpowiedź przyszła po chwili.

"Jestem twoim ojcem, Kaeya. Masz robić to, co ci każę!"

"Nie zrobię tego! Nie ma mowy!"

"Zrobisz. I nawet nie próbuj ze mną dyskutować. Mówiłem ci, że przywiązywanie się do tych głupich ludzi sprawi, że będziesz cierpiał. Trzeba było tego nie robić."

Kaeya chciał coś jeszcze odpisać, ale za bardzo trzęsła mu się ręka. Otworzył okno i wyskoczył przez nie, lądując twardo na trawie. Coś przeskoczyło mu w kostce. Poruszał stopą, ale ból był nieznaczny, więc jej sobie nie skręcił.

Otworzył furtkę i opuścił teren Dawn Winery. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje.

Dlaczego ojciec kazał mu zrobić coś tak okropnego? Myślał, że ma tylko ludzi z Mondstadt szpiegować. A nie...

Nie...

Kopnął kamień.

On ma tylko szesnaście lat, do cholery! Czego ojciec od niego oczekuje? Że naprawdę mu się to uda? Przecież może przy tym zginąć...

Kaeya usiadł pod drzewem i powoli, na spokojnie, obmyślił plan działania. Musi to zrobić, nawet jeśli Jean jest nadal młodziutką, śliczną dziewczyną, za którą wszyscy będą płakać. Musi to zrobić, nawet jeśli będzie musiał pozbawić życia również swojego brata.

Najlepszego przyjaciela.

Jedną z dwóch najważniejszych osób w jego marnym życiu.

Dla Khaenri'ah.

I właśnie dlatego po raz pierwszy od pięciu lat się rozpłakał.

Zazwyczaj co najwyżej tylko uronił kilka łez. Ludzie za bardzo się martwili, kiedy wybuchał szlochem, a on nie cierpiał, kiedy ktoś się przez niego martwił. Czuł się ciężarem, kimś słabszym, niegodnym, nieudolnym... Zresztą, jak cały czas...

Maska czarującego, podrywającego każdą osobę, młodego rycerza. Tak. Kaeya wiedział, że nawet niektórzy mężczyźni nie mogą się oprzeć jego urokowi. Sam się nie mógł im oprzeć w równej mierze, tak jak pięknym kobietom.

Ale to była tylko iluzja. Tak naprawdę czuł się strasznie samotny. Nawet, jeśli Diluc był przy nim praktycznie cały czas, to gdzieś tam w głębi serca Kaeya wiedział, że w końcu będzie musiał zdradzić Mondstadt. Zdradzić rodzinę Ragnvindr. Zdradzić tatę i brata.

Zdradzić siebie...

Dla Khaenri'ah.

poniedziałek, 25 stycznia 2021

I wish it was just a bad dream IV

Uniwersum: Genshin Impact

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, angst, drama, komedia?

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, manipulacja

Notka autorska: Sielanka, heh. Normalnie nie sprawia mi przyjemności opisywanie sielanki, ale tutaj... Było to całkiem komfortowe.



Od czasu, kiedy Kaeya znalazł się w Dawn Winery, minęły trzy lata. Crepus go adoptował i pozwolił używać swojego nazwiska.

Diluc otrzymał od bogów wizję, kiedy skończył dziesięć lat. Pyro. Kaeya pomyślał, że do niego pasowała.

Czerwone oczy, czerwone włosy, czerwony klejnot. Idealnie.

Kaeya nadal nie rozumiał, czemu Crepus i Diluc byli dla niego tacy dobrzy. Dlaczego mógł teraz opiekować się Dilukiem jak młodszym bratem, co było nie do uniknięcia, bo ten narwany dzieciak ciągle pakował się w kłopoty, wykorzystując swoje nowe umiejętności.

Nawet jeśli to właśnie Diluc był starszy.

- Diluc! Podpaliłeś to drzewo po raz piąty w tym miesiącu! - zawołała Adelinde, goniąc go ze zmiotką. - Ty mały, wstrętny łobuziaku!

Kaeya siedział pod drzewem, oczywiście nie tym, które w tym momencie płonęło, i czytał książkę. Uwielbiał czytać. Najbardziej interesowały go historie o piratach i wielkich wojownikach. Sam chciał kiedyś zostać rycerzem. Głównie dlatego, że Crepus pragnął, by Diluc nim był. A gdzie Diluc, tam i Kaeya.

Właściwie, wszyscy traktowali ich jak nierozłączne bliźnięta. Ubierali się podobnie, tylko Kaeyi bardziej pasowały różne odcienie granatu i błękitu, Diluc wolał pozostać przy czerni i ciemnej czerwieni, co wyglądało trochę dziwnie w przypadku jedenastoletniego chłopca, ale nikt nie miał odwagi mu tego powiedzieć.

Zwłaszcza teraz, gdy mógł podpalić im wszystkim oba pośladki.

- Kaeya! - Diluc podbiegł do niego i schował się za nim. - Ratuj mnie, Adelinde mnie zabije!

- Paniczu Diluc! - Adelinde podbiegła do nich.

Kaeya spojrzał na nią swoimi niebiesko-liliowymi oczami i uśmiechnął się czarująco.

- Wybacz mu tym razem, Adelinde. Ranisz moje serduszko - powiedział słodkim głosem, przewracając się na trawę. - Umrę tutaj, jeśli zrobisz mu krzywdę! Samotnie, bez towarzyszy do zabawy!

- Masz już jedenaście lat, paniczu Kaeya. Zabawa się skończyła, masz się uczyć! - oburzyła się Adelinde. - Potrenujcie trochę, a nie tylko psoty wam w głowie.

- No dobrze, dobrze... - Diluc wstał i popatrzył na Kaeyę, który nadal leżał na trawie. - Zamierzasz się ruszyć, braciszku?

- Zamierzam nadal kontemplować, jak soczyście zielona jest trawa w Mondstadt - odpowiedział Kaeya.

W Khaenri'ah trawa była zazwyczaj uschnięta. Bez życia.

Jak większość mieszkańców.

Kaeya zamknął na chwilę oczy. Szum wiatru wypełnił jego uszy, jego umysł, jego duszę.

Spokój.

"Przestań błaznować i rusz się. Masz stać się potężnym rycerzem, a nie poetą! Soczyście zielonej trawy się mu zachciało!"

I koniec spokoju. Ojciec znowu go pogonił. Kaeya usiadł i złapał Diluka za wyciągniętą ku niemu dłoń.

Naprawdę traktował go jak brata. Kochał go jak brata. Życie by za niego oddał. I dlatego nie podobało mu się ani trochę, że przez swojego głupiego ojca, prawdopodobnie będzie musiał zniszczyć kiedyś wszystko, co obaj kochają.

* * *

- Na pewno cię przyjmą~! - zawołał z entuzjazmem Diluc, idąc obok Kaeyi w stronę Głównej Kwatery Rycerzy Favoniusa. - Mnie przyjęli, to dlaczego ciebie by mieli nie?

- Masz wizję i jesteś we wszystkim ode mnie lepszy - wyjaśnił Kaeya. - Poza tym, ja nie jestem tak dobrym człowiekiem jak ty...

- Co ty gadasz? - Diluc trzepnął go w ramię. - Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam! No, z wyjątkiem taty... Ale jesteś mądry i w ogóle...

- Ty jesteś mądrzejszy - odparł Kaeya. Diluc zaśmiał się krótko.

- Moja mądrość to książki i podręczniki, których przeczytałem w swoim życiu zdecydowanie zbyt dużo - stwierdził. - Ty po prostu jesteś cholernie inteligentny. Twoja zdolność dedukcji zawsze robi ogromne wrażenie na naszych nauczycielach.

- To nie zmienia faktu, że nie jestem dobrą osobą - odparł Kaeya.

Miał już piętnaście lat i to, do czego zmuszał go ojciec, nie podobało mu się coraz bardziej. W jego głowie panował czysty chaos. Nie mógł znieść myśli, że miałby zdradzić Mondstadt, ale z drugiej strony, nie chciał również zawieść ojca.

Komu powinien być lojalny? Osobie, która dała mu życie, czy osobie, która go wychowała?

- Teraz rzeczywiście brzmisz jak idiota - stwierdził Diluc. - W ogóle wiesz, że Jean też chce dołączyć do Rycerzy Favoniusa?

- Nawet ona jest ode mnie lepsza w walce... - mruknął Kaeya.

- Kaeya, na litość Barbatosa! Przysięgam, że w końcu cię kopnę! - Diluc trzepnął go w głowę. - Masz tam iść, dostać się do naszych szeregów i zostać kapitanem!

- Aż kapitanem? - zdziwił się Kaeya.

- Tak. Bo ja też będę kapitanem i wtedy obaj będziemy kapitanami! - Diluc złapał Kaeyę za ręce i uśmiechnął się promiennie. - Dwóch Ragnvindrów na czele Rycerzy Favoniusa! Wyobrażasz sobie, jak bardzo tata będzie z nas dumny?

Oczy Diluka płonęły czystym entuzjazmem. Kaeya odwzajemnił uśmiech, ale nie zrobił tego szczerze.

Jego ojciec też chce, by dostał się do Rycerzy, ale z zupełnie innego powodu, chociaż jeszcze mu nie wyjawił, jakiego.

I Kaeya czuł w głębi serca, że ani trochę mu się ta przyczyna nie spodoba.

niedziela, 24 stycznia 2021

I wish it was just a bad dream III

Uniwersum: Genshin Impact

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, angst, drama, komedia?

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, manipulacja

Notka autorska: Napisałabym, że biedny Kaeya, ale on tak kanonicznie jest biedny.



Pokój Diluka był wielki. Kaeya pomyślał, że dokładnie tak samo duży był cały jego dom, jak ta jedna izba.

Diluc znowu wytarł dłoń o spodenki i zaczął przeszukiwać swoją garderobę.

- Tu masz białą koszulkę, tu taka fajna, granatowa kamizelka jest, o a tu masz takie portki jak ja mam, mam ich dużo. O i skarpetki, wełniane, ciepłe, milusie...

Kaeya popatrzył na skarpety i próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miał jakieś na nogach.

Trzy lata temu?

- Buty ci jeszcze jakieś jutro znajdziemy, bo te... - Diluc zmierzył wzrokiem rozlatujące się obuwie Kaeyi. - No, w dużym skrócie, w dobrym stanie nie są.

- Mówiłeś, że będę mógł sobie wybrać ubranka, tymczasem wybrałeś je sam - zauważył Kaeya.

Diluc zmieszał się nieco.

- E, to, no... - wbił wzrok w podłogę. - Pomyślałem, że ci się spodobają i no... Wybacz...

- W porządku - Kaeya uśmiechnął się do niego przyjaźnie. - Pokażesz mi, gdzie mogę się wykąpać?

- Oczywiście. Podejrzewam, że tata już poprosił Henriette, żeby zagotowała wody czy coś - Diluc popatrzył w jego oczy. - Kojarzą mi się z lodem, wiesz?

- Co?

- Twoje oczy. Mają taki mroźny kolor - Diluc uśmiechnął się promiennie. - Naprawdę masz dziwne te źrenice. A teraz chodź już.

Diluc pociągnął Kaeyę za rękę i zaprowadził go do łaźni. Kaeya zamknął prawe oko na chwilę.

"Dobrze sobie radzisz, synu. Tylko naucz się asertywności, do cholery!"

Kaeya westchnął. Co to znaczy "asertywność"? Ojciec zawsze używał przy nim takich trudnych słów, że większość czasu Kaeya spędzał przy przeglądaniu ukradzionego z biblioteki słownika...

* * *

Kaeya wyszorował się dokładnie i założył ubrania, które dał mu Diluc. Dziwił się jedynie, że ta woda była taka ciepła. Nie wiedział, że woda do kąpieli może być ciepła.

Że w ogóle woda może być ciepła.

Pokojówki rozczesały jego splątane i mokre włosy. Spojrzał w lustro. Wyglądał jak jakiś młody panicz.

- Ładnie - Crepus stanął za nim i położył mu dłonie na ramionach. - Nadal jesteś głodny?

Był. I to okropnie. Ale wolał się nie odzywać, bo po tylu zjedzonych słodkich bułkach wzięliby go za obżartucha.

- Trochę... - powiedział cicho. - Dlaczego pan pyta?

- Zaraz będzie wieczerza - wyjaśnił Crepus. - Chodź, mały. Nie możesz iść spać głodny.

Kiedy Kaeya wszedł do jadalni, pomyślał, że umarł i trafił do tego lepszego miejsca, co mama Diluka. Ten siedział już przy stole i pałaszował tosta z pomidorami.

- Kaeya! - pomachał do niego i wypuścił tosta. - Na boga wiatru, tato, on wygląda jak moja kopia! Tylko w innych kolorach...

- Diluc.

- No dobrze, dobrze... - Diluc podniósł ze stołu pomidora, który spadł mu z tosta.

- Bierz, co chcesz - stwierdził Crepus, siadając naprzeciwko Diluka. - Kaeya?

Kaeya patrzył na całą tę górę jedzenia w pełnym szoku. I nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął płakać.

Dlaczego ci ludzie są dla niego tacy dobrzy? Jego ojciec chce, żeby ich śledził, ale powiedział, że wszyscy w Mondstadt są źli! Nie rozumiał, co się wokół niego dzieje.

Usiadł na podłodze. Miał zamknięte oczy, więc widział prawym, jak jego kompletnie pijany ojciec bazgrze niedbale na kartce coś o tym, by przestał beczeć jak zapchlona owca. Czy coś w tym stylu.

Poczuł, jak ktoś go przytula. Otworzył oczy i spojrzał na Crepusa, który usiadł obok niego na podłodze i właśnie delikatnie zaczął głaskać go po głowie.

Diluc podszedł do nich, trzymając w ręce jakiś placuszek.

- Czemu płaczesz? - spytał, podając mu placuszek. - Powiedzieliśmy z tatą coś złego?

Kaeya pokręcił głową.

Kiedy właściwie ostatnio płakał? Pomijając oczywiście to, jak się rozkleił tam, na tej głupiej drodze, pod tym głupim drzewem...

Jego ojciec nie lubił, jak Kaeya płakał. Ogólnie jak zawracał mu głowę. Dlaczego tutaj wszyscy nagle biegną mu na pomoc i się o niego martwią? Dlaczego dają mu ładne ubrania, pozwalają kąpać się w ciepłej wodzie i karmią smacznym jedzeniem?

Placuszek był przepyszny, mimo, że smakował również łzami. Ale Kaeya pomyślał, że może to jest powód, dlaczego powinien przestać w końcu płakać. Żeby w pełni poznać smaki tego miasta, które w tym właśnie momencie pokochał całym sercem.

Nawet, jeśli będzie musiał je zniszczyć w końcu od środka...

sobota, 23 stycznia 2021

I wish it was just a bad dream II

Uniwersum: Genshin Impact

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, angst, drama, komedia?

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, manipulacja

Notka autorska: Wymyśliłam Henriette, bo stwierdziłam, że przed Adelinde musiał być ktoś, kto ją wyszkolił.




Kaeya wszedł do środka dość dużej posiadłości. Przy stole siedział chłopiec mniej więcej w jego wieku i jadł bułkę, popijając ją mlekiem.

- Tata! - zawołał chłopiec, rzucając bułkę na stół i zeskakując z krzesła. Podbiegł do Crepusa i rzucił mu się na szyję, prawie go przewracając.

- Diluc, na miłość Barbatosa... - mężczyzna zaśmiał się perliście i wyswobodził się z objęć syna. - Henriette znowu upiekła słodkie bułeczki?

- Tak - Diluc spojrzał na Kaeyę i zmierzył go uważnym wzrokiem. - A to kto, tato? Wygląda jak mały kloszard.

- Diluc - Crepus posłał synowi karcące spojrzenie, ale Kaeyi to nie ruszyło.

Był przyzwyczajony.

- No dobrze, dobrze, będę miły - Diluc westchnął cicho i wyciągnął do Kaeyi rękę. - Mam na imię Diluc. A ty?

- Kaeya - odpowiedział Kaeya, chwytając Diluka za dłoń i nie mogąc odpędzić się od myśli, że ten czerwonowłosy chłopiec bardzo usiłuje się nie skrzywić.

- Ile masz lat? - spytał Diluc, wycierając rękę o czarne spodenki, na których została błotna plama. - Matko, ty się w kałuży wytaplałeś, czy co?

- Diluc! - Crepus znów skarcił syna. - Chcesz, żeby Barbatos cię ukarał?

- No dobrze, dobrze... - Diluc westchnął ponownie. - Więc?

- Osiem - odpowiedział Kaeya. Diluc złapał go za policzki.

- To  tyle, co ja, a jesteś chudy, jakby cię w domu nie karmili - mruknął, patrząc mu w oczy.

- Diluc!

- Ej, tato? - Diluc spojrzał na swojego ojca, nie puszczając policzków Kaeyi. - Czemu ten chłopiec ma takie dziwne źrenice?

Crepus zastygł. Po chwili zreflektował się, odsunął chłopców od siebie i spojrzał Kaeyi w oczy.

- Khaenri'ah... - wyszeptał. - Co tu robi dziecko z Khaenri'ah...?

Kaeya spuścił wzrok i chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zaburczało mu w brzuchu.

- Oj, jesteś głodny - Crepus złapał go za chude ramiona i zaniósł do stołu. Posadził go na krześle i zaklaskał na młodą pokojówkę, która krzątała się przy regale z książkami. - Adelinde! Idź do Henriette i poproś ją o więcej bułek i jeszcze jedną szklankę mleka.

- Oczywiście, mistrzu Crepusie - Adelinde dygnęła i ruszyła w stronę kuchni.

- Czyli ludzie u was mają takie dziwne źrenice? - spytał Diluc, opierając głowę na dłoniach.

- Ojciec mówi, że są wyjątkowe i kiedyś... - Kaeya ugryzł się w język. Zapomniał zupełnie, że miał nie mówić nic o swoim ojcu.

- Gdzie jest twój tata?

- Nie wiem - Kaeya wgryzł się w bułkę, którą przyniosła Adelinde. Była słodka.

- A mama?

- Nie żyje.

- Moja też - odparł Diluc. - Tata mówi, że jest w lepszym miejscu.

Kaeya pomyślał w tym momencie, że to dziwne. Jego ojciec zawsze powtarzał, że w młodym wieku umierają tylko tak głupi ludzie jak jego matka i odchodzą w nicość.

- Kiedy masz urodziny? - spytał Diluc, przypomniawszy sobie o swojej bułce.

- W listopadzie - odparł Kaeya. - Trzydziestego.

- To i tak jestem starszy - Diluc zachichotał. - Smakują ci bułeczki?

- Tak - Kaeya kiwnął głową, zdając sobie sprawę, że właściwie nie wie, którą bułkę już je.

- Masz brzydkie ubrania - stwierdził Diluc, upijając łyk mleka. - Chcesz jakieś ładne? Mogę ci pożyczyć. I wykąpać się musisz, kapiesz błotem na stół i podłogę.

- Diluc... - Crepus westchnął ciężko, masując skronie. - Możesz zostać u nas, ile chcesz, Kaeya. O ile nie znajdziemy twojego ojca.

- I będziemy się razem bawić? - oczy Diluka rozszerzyły się z radości. - Ej, Kaeya, zostaniesz moim przyjacielem? Mam jedną przyjaciółkę, miła jest, ale jej rodzice ciągle się kłócą, a jej młodsza siostra to przesłodzony koszmar...

- Diluc!

- No dobrze, dobrze... - Diluc dopił mleko i zeskoczył z krzesła, po czym złapał Kaeyę za rękę i pociągnął go za sobą. - Chodź, wybierzesz sobie jakieś ładne ubranka, a potem pokażę ci, gdzie możesz się wykąpać~!

Kaeya posłusznie za nim poszedł. Miał wrażenie, że i tak dyskusja z tym czerwonowłosym chłopcem nie ma żadnego sensu.

- Coś się stało, mistrzu Crepus? - spytała Henriette, podchodząc do Crepusa.

- Tak - przyznał mężczyzna. - Obawiam się, że mieszkaniec Khaenri'ah pozbył się swojego syna w najgorszy sposób, w jaki można było, prócz zabicia go. Typowe dla ludzi stamtąd.

- Gdzie bułki, które dałam Adelinde? Byłam pewna, że było ich pięć - Henriette spojrzała na półmisek. - Niemożliwe, skusił się pan jednak? Zawsze pan tego unika, bo panicz Diluc tak je uwielbia...

- Nie - odparł Crepus, nie odrywając wzroku od schodów. - Ten chłopiec je zjadł. Wszystkie. W tak krótkim czasie, że nie zdążyłem tego zarejestrować.

- Na Lorda Barbatosa... - Henriette zasłoniła usta dłońmi.

- Lord Barbatos nie miał z tym nic wspólnego - odparł Crepus, wstając. - Stawiam raczej na Zakon Otchłani. Ach, i zagotuj wody, żeby Kaeya mógł się wykąpać.

I poszedł, zostawiając biedną kucharkę samą ze swoimi myślami.

piątek, 22 stycznia 2021

I wish it was just a bad dream I

Uniwersum: Genshin Impact

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, angst, drama, komedia?

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, manipulacja

Notka autorska: Pairing pojawia się jedynie w epilogu, więc nawet go tu nie wpisuję. W całym fiku ważna jest inna relacja.

Rodzinna.




Była ciemna, deszczowa noc. Mały chłopiec, zostawiony samemu sobie, okrył się swoim połatanym na wszelkie sposoby płaszczem. Usiadł pod drzewem i podkulił nogi pod brodę.

Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał tego miejsca. Prosił, płacząc, żeby ojciec go nie zostawiał.

Nie obchodził go konflikt między Khaenri'ah a Mondstadt. Był głodny, przemarznięty, przemoczony i smutny. Deszcz spływał po jego ciemnoturkusowych włosach. Nie pamiętał już, kiedy kaptur od płaszcza trzeba było zużyć na kolejne łaty.

Wbił wzrok w swoje buty. Od jednego dawno odpadł pasek i dlatego często spadał mu ze stopy. W drugim pękła podeszwa. Miały dwie zupełnie inne barwy i trochę różniły się kształtem.

Objął nogi ramionami. Wokół było ciemno. Ojciec mógł go chociaż zostawić w samym mieście, przynajmniej latarnie oświetliłyby mu drogę. A tak jedyne, co miał do dyspozycji, to zamknąć prawe oko i sprawdzić, czy jego ojczulek radzi sobie lepiej od niego.

Ach, no tak. Oczywiście zatrzymał się w jakiejś gospodzie i chleje. Taka tam norma. Na alkohol, podejrzane zaklęcia i szpiegów to ma morę, ale na buty dla niego nie!

Chłopiec westchnął ciężko i otworzył oko z powrotem. Nie miał ochoty patrzeć, jak jego ojciec znowu się upija.

Naprawdę było zimno. Chłopiec zaczął się trząść. Próbował rozgrzać ramiona, pocierając je dłońmi schowanymi w dziurawych rękawiczkach, ale to nic nie dało. Mógłby teoretycznie wstać i iść w stronę miasta, ale było zbyt ciemno. Bał się, że trafi na jakieś leśne zwierzęta, albo gorzej - złych ludzi, którzy zrobią mu krzywdę. A poza tym, ojciec z jakiegoś powodu kazał mu czekać właśnie tutaj.

Chłopiec poczuł ogarniające go zmęczenie. Nie, nie może zasnąć. Musi przeczekać do rana i wtedy ruszyć do miasta.

Usłyszał tętent kopyt. Ludzie? O takiej godzinie?

...

Ludzie. Źli ludzie. Nie może pozwolić, by go zauważyli!

Chłopiec wstał pospiesznie i schował się za drzewem. Oddychał szybko, zaciskając zęby i pięści ze strachu. Łzy same cisnęły mu się do oczu. Zacisnął powieki i wtedy zobaczył, jak jego ojciec coś pisze na kartce.

"I czego znowu beczysz? Rusz się, omam ich, zdobądź ich zaufanie, a nie stoisz jak słup soli. Chcesz uratować Khaenri'ah, czy być taką samą niedojdą jak twoja matka?"

Chłopiec otworzył oczy. A, czyli w taki sposób ojciec chce się z nim komunikować. No dobrze.

Wziął głęboki wdech i wyjrzał zza drzewa. Tętent kopyt był coraz głośniejszy, aż w końcu chłopiec zobaczył powóz ciągnięty przez dwa śnieżnobiałe konie.

Woźnica zobaczył go w świetle samotnej latarni, która stała niedaleko tylko dlatego, że był przyczepiony do niej drogowskaz. Zatrzymał powóz. Czerwonowłosy mężczyzna wyszedł ze środka i podszedł do chłopca, uśmiechając się przyjaźnie.

- Co tu robisz, mały? - spytał, kucając przed nim.

Jego oczy były ciepłe, biła od nich czysta, nieskalana dobroć. Chłopiec popatrzył w nie i pomyślał, że ten człowiek nie może być zły.

Zamknął na chwilę prawe oko.

"Jest bogaty. Spójrz na jego biżuterię i strój. To zapewne jeden z Ragnvindrów. No nie milcz tak, smarku, rób, co należy."

- Przyjechałem tutaj z tatą. Kazał mi tu poczekać, a potem gdzieś poszedł, ale nie wiem, gdzie - odpowiedział w końcu chłopiec. - To było kilka godzin temu. Martwię się, proszę pana.

Oczy mężczyzny rozszerzyły się w szoku. Wstał i wyprostował się. Zagarnął chłopca ramieniem i zabrał do powozu. Pomógł mu wsiąść i kazał woźnicy jechać do Dawn Winery. Cokolwiek to oznaczało.

- Poszukamy twojego taty, kiedy zrobi się jasno - oznajmił mężczyzna, wpatrując się w mokrą od deszczu twarz chłopca. - Nazywam się Crepus Ragnvindr. Jak ci na imię, dziecko?

- Kaeya - odpowiedział chłopiec.

I to była jedna z niewielu prawdziwych rzeczy, których Crepus dowiedział się kiedykolwiek o jego przeszłości.

sobota, 16 stycznia 2021

Old friends never change

Uniwersum: Genshin Impact

Pairing: Zhongli&Xiao (jedynie w tle)

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, hurt/comfort, komedia

Seria: "Sun&Wind"/"Light&Ice"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, specyficzny humor autorki

Notka autorska: Oneshot opierający się na tym, jak Venti zareagował na śmierć Moraxa, tak w dużym skrócie.




Venti siedział w tawernie i pił swoje ulubione wino, jak zwykle. To był chyba dopiero trzeci kieliszek, przyszedł tutaj może z kwadrans wcześniej.

Upił łyk wina i wtedy usłyszał fragment rozmowy.

- ...Bóg Kontraktów nie żyje.

- Jak to?

- Nie słyszałeś, co się stało w Liyue?

- Ale w sensie Rex Lapis? Jeden z najstarszych Archonów? Jak to się mogło stać?

- Podobno...

Venti nie usłyszał dalszej części dyskusji. Nie w całości. Dochodziły do niego wciąż powtarzane słowa.

- ...nie żyje...

- ...tragedia...

- ...przerażająco smutne...

- ...Liyue zostało bez patrona...

Kieliszek wypadł mu z dłoni i roztrzaskał się o podłogę. W jego uszach wciąż mu huczało, jakby ktoś z całej siły uderzył go w głowę.

- Venti? - usłyszał głos Kaeyi.

Zamrugał i spojrzał na niego.

- ...Rex Lapis nie żyje... - szeptali wciąż ludzie w tawernie.

- Nic mi nie jest - odparł Venti, uśmiechając się promiennie, ale Kaeya nie był głupi.

Zresztą, ile razy on sam powtarzał, że wszystko jest w porządku, a wcale tak nie było?

- Nie wiem, co się dzieje, ale nie powinieneś tu siedzieć - stwierdził, patrząc Ventiemu w oczy. - Posprzątam bałagan, który zrobiłeś. Zanim Diluc zamorduje nas obu.

Venti kiwnął głową, podziękował Kaeyi i zeskoczył z krzesła. Wyszedł na zewnątrz i zaczerpnął świeżego powietrza.

Zamknął oczy.

Nie. To niemożliwe, by to się znowu stało.

Nie Morax, nie jego przyjaciel.

Nie teraz, gdy Tsaritsa zabrała jego gnosis.

Zaczął biec przed siebie. Wiedział, w którą stronę jest Liyue.

Musiał się upewnić. Musiał spotkać się z adeptami. Musiał, jeśli to rzeczywiście prawda, przytulić jak najmocniej biednego Xiao.

Dawno tego nie robił, ale gdy tylko przekroczył granicę Mondstadt i Liyue, przemienił się. Musiał mieć inną postać, większą, szybszą... Mógł teoretycznie poprosić Dvalina o pomoc, ale musiałby go przywołać, wyjaśnić sytuację... To tylko by mu przysporzyło nerwów, lęku i mogłoby go doprowadzić do wybuchu płaczu, a tego nie chciał.

Dlatego sam przyjął formę smoka. Upierzonego, białego smoka, z gdzieniegdzie wystającymi turkusowymi piórami.

Nie pamiętał już, jak się lata w tak wielkiej formie, ale musiał się znaleźć u adeptów jak najszybciej. Kilka razy zahaczył o drzewo. Raz prawie spadł. Ale leciał, czym prędzej, wciąż mając w głowie ostatnie słowa przyjaciela, z którego postacią nie rozstawał się od dawna aż do dzisiaj.

Wylądował całkiem gładko, zamiatając jednak kilka młodych drzewek ogonem. Przyjął z powrotem ludzką formę i upadł na kolana, podpierając się dłońmi o trawę.

W Liyue powietrze pachniało inaczej. Miał wrażenie, że nawet trawa ma inny odcień, o wiele bardziej stonowany.

Nie zwrócił nawet uwagi na to, że zapomniał z tego wszystkiego zapleść magią warkoczy. Siedział tak w rozpuszczonych włosach, oddychając ciężko i próbując się uspokoić.

- Barbatos? - usłyszał głos Madame Ping, która podeszła do niego zmartwiona. - A co ty tu robisz, dziecinko?

- Morax! - zawołał w końcu, łapiąc ją za spódnicę. - W Mondstadt wszyscy mówią... Twierdzą, że...

- Ćśśś - Madame Ping złapała go za ramiona i pomogła mu wstać. - Spokojnie, dziecinko. Wszystko jest w porządku. Rex Lapis nie umarł, uspokój się.

- Ale w Mondstadt...

- Oj tak, w Liyue też tak sądzą - Madame Ping uśmiechnęła się smutno. - Ale Rex Lapis tylko chciał mieć spokój.

- Spokój? - powtórzył Venti.

- Tak. Zrezygnował z roli Archona - wyjaśniła. - Ale nie chciał... Ach, co ja ci będę mówić, sam go spytaj.

Objęła go ramieniem, przez co poczuł się niekomfortowo. Od wysiłku był cały spocony, włosy kleiły mu się do twarzy i właściwie czuł się brudny.

Rex Lapis siedział beztrosko przy stole, z Xiao śpiącym z głową na jego udach. Kiedy zauważył Ventiego, delikatnie obudził yakshę, który mruknął coś niezadowolony i usiadł, ziewając.

- Witaj, przyjacielu, co tutaj robisz o tej porze? - spytał Rex Lapis, wstając. Venti podbiegł do niego i złapał go za płaszcz.

- Tobie się już kompletnie poprzewracało w tym starym łbie?! - zawołał. - Jak mogłeś mnie tak nastraszyć?!

- Aaa, czyli dopiero się dowiedziałeś? - zrozumiał Xiao, biorąc z półmiska migdałowe tofu. - Miałem podobną reakcję.

- Dźgnąłeś go w udo - zauważyła Cloud Retainer. - Barbatos przynajmniej nie chlapie wszystkiego krwią.

- Szczegóły - mruknął Xiao, wsadzając sobie całą kostkę tofu naraz do buzi.

Venti westchnął przeciągle, opierając czoło o klatkę piersiową Moraxa.

- A mówią, że to ja jestem idiotą.

- Naprawdę myślałeś, że mogłem tak po prostu umrzeć?

- Naprawdę myślałeś, kiedy wprowadzałeś ten swój głupi plan w życie?!

- Skąd wiesz, że był głupi?

- Bo ty jesteś głupi! Ta twoja Guizhong miała rację!

- Nawet nie wiesz, co to był za plan.

- Nawet nie chcę!

- Czyli wszystko w normie - mruknął Moon Craver i westchnął ciężko.

Tych dwóch nigdy się nie zmieni.

* * *

Venti już się nieco uspokoił. Adepci rozeszli się w swoje strony. Bóg Wolności ruszył do Wangshu Inn wraz z Zhonglim i Xiao.

- Właściwie, to nad czymś się zastanawiam - stwierdził Venti.

- Hm? - Zhongli spojrzał na niego z zaciekawieniem.

- Naprawdę nigdy nie uprawialiście seksu? - spytał Venti, na co Xiao parsknął śmiechem, przyprawiając obu bogów o lekką konsternację.

Zhongli nie odpowiedział. Wpatrzył się w horyzont, obserwując wschodzące słońce.

- Ale naprawdę? Przez dwa tysiące lat? - drążył Venti.

- Trzy razy - odparł w końcu Xiao. - To chyba było jakieś dziewięćset lat temu, nie, Zhongli?

Rex Lapis nadal milczał.

- Stwierdziliśmy, że w sumie jesteśmy ciekawi - kontynuował Xiao i Venti musiał przyznać, że tego dnia naprawdę jest rozmowny. - Raz był kobietą, dwa razy mężczyzną, bo chcieliśmy sprawdzić wszystkie układy.

- I co?

- Nuda - mruknął Xiao, wzruszając ramionami. - Nie wiem, co ludzie w tym widzą. Ciekawszym zajęciem byłoby obserwowanie, jak Ganyu próbuje sobie przypomnieć, który jest dzień tygodnia.

Venti powstrzymał śmiech i spojrzał na Zhongliego.

- A jaka jest twoja opinia, Morax?

- Już bardziej satysfakcjonująca była ta włócznia, która przebiła mi udo... - odparł Zhongli, jakby zamyślony.

Venti nie wytrzymał i wybuchnął perlistym śmiechem.

- Interesująca reakcja - stwierdził Zhongli, obserwując Ventiego, który zaczął turlać się po trawie.

- Rozumiesz właściwie, czemu go to tak bawi? - spytał Xiao, przerzucając sobie Ventiego przez ramię.

- Nie do końca - Zhongli wzruszył ramionami. - To Barbatos. Jego bawi... Dużo rzeczy.

- Zwłaszcza ty.

- Xiao.

- Nie mów do mnie takim tonem, bo tym razem przebiję ci stopę.

Venti zaczął się dławić powietrzem.

- Archon Anemo się zaraz udusi. To dopiero będzie ironia - mruknął Xiao, czując, że Zhongli złapał go za wolną dłoń.

Splótł ich palce ze sobą i zaczął wchodzić po tych okropnie długich i popsutych schodach.

Miał wrażenie, że jeśli właściciel będzie się guzdrać jeszcze dłużej, to naprawę dokończy dopiero jego wnuk.

A tego to nawet on może nie dożyć, jeśli powietrze wciąż będzie pachnieć burzą.

The End

środa, 13 stycznia 2021

Before the Sun Shines Over There

Uniwersum: Aoishiro

Pairing: Syouko&Yasumi

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: angst

Ostrzeżenia: spoilery do gry, śmierć postaci

Notka autorska: Ending VII (Yasumi's fourth bad ending).



Mój własny ojciec mnie zabił, mamrocząc przy tym, że w taki sposób kończy linię rodu Nekata. I coś tam jeszcze, że to dla większego dobra.

Stałam więc, patrząc na moje ciało pozbawione głowy, jak ojciec bierze je na ręce i wynosi z sanktuarium.

Na całe szczęście zdążyłam chociaż uratować Syouko-senpai...

- Yasumi - usłyszałam jej głos i odwróciłam się.

Była naga. Światło bijące od wody prześwitywało przez nią.

Była duchem.

Tak jak ja.

- Syouko-senpai! - zawołałam, podfruwając do niej. - Co się stało? Dlaczego nie żyjesz?!

- Zrobiłam, jak mi kazałaś - stwierdziła, ujmując moje dłonie w swoje. - Wróciłam. Szłam sama, płacząc i zastanawiając się, dlaczego w ogóle się na to zgodziłam. Po co to wszystko? Byłam już w połowie drogi, kiedy mouryou złapało mnie za kostkę. Wciągnęło mnie pod wodę i...

Syouko-senpai spojrzała mi w oczy.

- Przepraszam, Yasumi - powiedziała cicho. - Myślę, że... Podejrzewam...

Przymknęła powieki.

- Utopiłam się - oznajmiła. - Pamiętam, że było ciemno i że nie mogłam oddychać. Pamiętam, że próbowałam się wyrwać z objęć tego mouryou, ale mi nie wyszło. Wybacz mi, Yasumi. Poświęciłaś się dla mnie, a teraz obie jesteśmy martwe...

Puściła mnie.

- Masakra... - mruknęła.

- To moja wina, Syouko-senpai! - zawołałam, łapiąc ją za ramiona. - To moja wina! To przeze mnie tu jesteśmy! Chciałaś mnie uleczyć, pomóc mi...

Zaczęłam szlochać, ale łzy nie płynęły.

Byłam duchem.

Syouko-senpai przytuliła mnie do siebie. Jej ciało było zimne.

Ach, no tak.

Nie miała ciała.

- Przepraszam, że wam przerwę - usłyszałyśmy głos i odwróciłyśmy się. - Ale kim jesteście i co tu robicie?

Stała przed nami niska kobieta. Naprawdę niska, niższa chyba nawet od Momo-chan. Miała białe włosy, które lśniły w taki sposób, że wydawały się nieco kremowe. Jej prawe oko było czerwone, lewe pozostawało zamknięte.

- Oni? - Syouko-senpai zacisnęła palce na mojej dłoni.

- Nazywasz mnie "oni"? Cóż, to prawda. Nie jestem człowiekiem od dawna - uśmiechnęła się nieco złowieszczo. - Ale jeśli ja jestem oni, to kim jesteście wy?

- Umarłyśmy - odparła Syouko-senpai. - Zamordowano nas.

- Och? - kobieta podeszła do nas i przyjrzała się nam. - Cóż, wygląda na to, że nie jestem w takim razie w stanie wam pomóc. Ale możecie mi powiedzieć, kto to zrobił. Zajmę się tym.

- Mój ojciec, Nekata Munetsugu - odparłam. Kobieta westchnęła.

- Wiedziałam, że wydawał mi się podejrzany - przeczesała palcami długie włosy upięte w kitkę.

- Mnie pod wodę wciągnęły mouryou - dodała Syouko-senpai. - Myślę, że zostały wysłane przez niego.

Kobieta zmierzyła ją wzrokiem.

- To na pewno były mouryou? - spytała.

- Tak.

- Czyli on tu jest - zrozumiała kobieta. - Ba Rouryu, jeśli się zastanawiacie, o kim mówię. Radzę wam opuścić to miejsce, nawet dusze nie są tutaj bezpieczne.

- W takim razie... Jak się pani nazywa? - spytała Syouko-senpai. Kobieta spojrzała na nią lekko zaskoczona.

- Możesz na mnie mówić Kohaku - przedstawiła się. - A wy?

- Osanai Syouko i Aizawa Yasumi.

- Ach tak - Kohaku-san oparła się o swój miecz. - Chciałaś mnie o coś poprosić, panienko?

- Chcemy się przenieść - Syouko-senpai spojrzała na mnie. - Na drugą stronę. Prawda?

- Prawda - potwierdziłam.

- Mogę wam pomóc - przyznała Kohaku-san, unosząc swój miecz. - Onikiri w taki sposób by was wymazało z egzystencji, ale moja broń nie jest zwykłym ostrzem, tak jak i ja nie jestem zwyczajną kobietą. Żegnajcie, Syouko i Yasumi.

Miecz ze świstem przeciął powietrze. Poczułam, jak przeszedł przez moją i Syouko dusze.

Rozpłynęłyśmy się ze Syouko-senpai w powietrzu.

Zobaczyłam jasne, oślepiające światło.

I poczułam się lekka. Jakbym mogła wzlecieć ponad chmury i dotknąć słońca.

The end

niedziela, 10 stycznia 2021

Bitter-sweet scent of flowers IV

Uniwersum: Genshin Impact

Pairing: Zhongli&Xiao, Zhongli&Guizhong (one-sided)

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, hurt/comfort, angst with happy ending

Seria: "Sun&Wind"/"Light&Ice"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, cierpienie fizyczne i psychiczne

Notka autorska: Ostatnia część i w sumie... Trochę humoru? Specyficznego, ale coś tam jest. XD



Ochroniliśmy Liyue. Ningguang poświęciła swój dom. Ludzie byli bezpieczni. Mogliśmy wrócić do normalnego życia.

Tylko jak, jeśli jego nie ma w pobliżu? Jeśli nie mogłem się z nim nawet pożegnać? Miało go nie być miesiąc, a nie do końca świata...

Usłyszeliśmy kroki. Madame Ping odwróciła się, a ja wraz z nią. Zobaczyliśmy piękną kobietę w lazurowym kimonie. Miała włosy do ramion, których końce tonęły gdzieś w szalu zarzuconym na jej szyję.

- Kim jesteś? - oburzyła się Cloud Retainer. - Tutaj nie wolno wchodzić.

- To teren adeptów, jak się tutaj dostałaś? - spytał Moon Craver.

- Na imię mam Lazuli - oznajmiła, idąc powoli w naszą stronę. - Chcę jedynie podzielić się z wami informacjami na temat Rex Lapisa.

- Rex Lapis nie żyje - przypomniał jej Mountain Shaper. - Idź stąd.

- Pozwólcie mi mówić, a pójdę - powiedziała spokojnie.

Znałem jej głos, ale rozsądek podpowiadał mi, że to nie jest możliwe. Zhongli nie żył. Nie mógł zjawić się właśnie w tym momencie w postaci kobiety, by z nami porozmawiać o sobie.

- Usiądź, dziecko drogie - Madame Ping uśmiechnęła się do kobiety i wskazała jej ławkę. Lazuli usiadła i spojrzała na nas uważnie.

Jej oczy lśniły. Były bursztynowe.

Nie...

To tylko przypadki, Xiao. Tylko pragnienia twojego rozkruszonego serca.

- Rex Lapis był zmęczony - oznajmiła. - Pragnął emerytury. Dlatego zaplanował wszystko dokładnie. Postanowił oddać Tsaritsie swoje gnosis w zamian za unieważnienie wszystkich kontraktów, które w przeszłości zawarli. Umowy te bowiem zagrażały Liyue.

- Więc to Tsaritsa zabiła Moraxa?! - zawołała Cloud Retainer.

- Nie - zaprzeczyła Lazuli. - Oddał jej gnosis dobrowolnie. Lecz przed tym musiał się upewnić, czy będziecie w stanie ocalić Liyue sami, bez jego pomocy. Oczywiście, gdyby wam się to nie udało, wkroczyłby w pełni swego majestatu i pokonał wszystkie przeciwności losu.

- Nie zrobiłby tego. Został zamordowany i nawet, gdyby chciał... - zaczął Mountain Shaper, ale Lazuli mu przerwała.

- W którym momencie powiedziałam, że Rex Lapis nie żyje? - spytała, wstając. Ściągnęła szal i naszym oczom ukazały się bursztynowe końcówki jej włosów.

Poczułem, że zaschło mi w ustach.

- Ty... żyjesz? - spytała Cloud Retainer.

- Ale twoje ciało... - zaczął Moon Craver.

- Wylinka - wyjaśnił krótko Zhongli i powoli podszedł do mnie i do Madame Ping.

- Domyśliłam się w momencie, kiedy poprosiłeś tę słodką, blondwłosą osóbkę o to, żeby przyniosła ci dzwonek - Ping uśmiechnęła się do niego promiennie. - Ale nie byłam pewna, czy powinnam mówić o tym reszcie.

- Wiedziałaś?! - oburzyła się Cloud Retainer.

Madame Ping jedynie wzruszyła ramionami.

- Xiao? - Zhongli spojrzał na mnie uważnie. - Jesteś zły, prawda?

- Nie - skłamałem. - Mógłbyś przybrać postać mężczyzny?

- Dlaczego?

- Ponieważ cię o to proszę - powiedziałem, z trudem powstrzymując złość.

Zhongli zamknął oczy. Błysk bursztynowego światła oświetlił na chwilę okolicę. Przemienił się. Jego strój również wyglądał zupełnie inaczej.

Czyli dokładnie tak, jak go zapamiętałem.

- Cudownie. Kobiecie bym tego nie zrobił - stwierdziłem, łapiąc go za ramię i rzucając nim o drzewo.

- Xiao! - oburzył się Moon Craver. - Co ty najlepszego robisz, to jest bóg!

Zhongli powstrzymał go gestem dłoni. Chyba był na to przygotowany. Zresztą, nawet nie próbował się bronić, kiedy w pięknym stylu nim rzuciłem. W normalnych okolicznościach pewnie wykręciłby przeciwnikowi rękę.

- Xiao, posłuchaj. Powiedziałbym ci, ale nie byłem pewien, czy potrafiłbyś... - Zhongli przerwał, kiedy wbiłem mu włócznię w udo. Syknął i skrzywił się. Chyba go zabolało. Nie wiem, dlaczego tak twierdzę.

- Guizhong miała rację. Jesteś głupi - warknąłem, pochylając się nad nim. - Jak mogłeś nam to zrobić?! Jak mogłeś oszukać w taki sposób nawet mnie?!

- Xiao...

- A teraz zjawiasz się tutaj, jak gdyby nigdy nic! Jakbyśmy nagle mieli przejść do porządku dziennego, że nasz przyjaciel nas okłamał w tak okrutny sposób!

- Xiao.

- Przestań powtarzać moje imię!

- Nadałem ci je. Mogę je powtarzać - powiedział Zhongli spokojnie.

Westchnąłem ciężko.

- Dobrze wiesz, jak to jest stracić kogoś, kogo się kocha - zauważyłem. - Więc dlaczego skazałeś na to mnie? Na cierpienie w taki sam sposób, jak ty po śmierci Guizhong?

- O czym ty mówisz, Xiao? - spytał Mountain Shaper.

Zignorowałem go. Niech im Madame Ping wyjaśni.

- Właśnie dlatego - odpowiedział Zhongli powoli. - Ponieważ obawiałem się, że nie będziesz potrafił udawać tego smutku, który znam z doświadczenia.

- Myślałem, że cię straciłem! - wbiłem włócznię jeszcze głębiej. Jęknął, ale nawet się nie poruszył. - Że już nigdy cię nie zobaczę! Nawet się ze mną nie pożegnałeś! Nie zrobiłeś nic, żeby zapewnić mi choć odrobinę komfortu! Żebym nie czuł się tak bezradny...

Upadłem na kolana. Emocje targały mną na wszystkie strony. Zhongli złapał mnie za ramiona i przyciągnął do siebie, choć próbowałem mu się wyrwać.

- Przepraszam - szepnął, głaszcząc mnie po włosach. - Po dwóch tysiącach lat chyba powinienem cię przynajmniej jakoś przygotować, zanim wdrożyłem mój plan w życie.

- Jesteś głupi - mruknąłem, wczepiając palce w jego płaszcz. - Już ta wróżka ma więcej rozumu od ciebie.

- Paimon?

- Nie obchodzi mnie, jak ma na imię - szepnąłem, wdychając intensywny zapach słodko-gorzkich kwiatów.

Byłem zmęczony. Oczy same mi się zamykały.

Za dużo emocji. Za dużo walk w ostatnich dniach. Za dużo wysiłku...

- Xiao?

- Czego znowu chcesz, głupi Boże Kontraktów?

- Wiem, że lubisz tak zasypiać, ale nadal mam twoją włócznię w nodze i to trochę boli... - powiedział Zhongli wręcz zakłopotanym głosem.

...kompletnie o tym zapomniałem.

Chyba ten słodko-gorzki zapach kwiatów sprawił, że mój mózg skamieniał do reszty.

Dosłownie.

The End

sobota, 9 stycznia 2021

Bitter-sweet scent of flowers III

Uniwersum: Genshin Impact

Pairing: Zhongli&Xiao, Zhongli&Guizhong (one-sided)

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, hurt/comfort, angst with happy ending

Seria: "Sun&Wind"/"Light&Ice"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, śmierć postaci, cierpienie fizyczne i psychiczne

Notka autorska: W tej części jest w sumie fluff.




To zaczęło się mniej więcej sześćset lat po Wojnie Archonów. Pamiętam pierwszy raz, kiedy Rex Lapis po prostu uśmiechnął się do mnie bez powodu. Co naprawdę było dziwne, bo od śmierci Guizhong robił to... rzadziej niż ja...

Starałem się przez cały czas ignorować to, co kiełkuje w mojej głowie. To, że jeszcze za życia biednej Bogini Pyłu czułem jakąś dziwną zazdrość. To, że za każdym razem, gdy poczułem słodko-gorzką woń tych kwiatów, czułem się dziwnie spokojny i wręcz otumaniony. To, że uśmiech Rex Lapisa mnie rozczulał, bez znaczenia, jaką akurat przyjął w tym momencie formę.

Kobiety, mężczyzny, smoka, wilka, lisa...

Uwielbiałem te jego różne postacie. Nigdy nie wiedziałem, w jakiej się zjawi. Lecz zawsze miał bursztynowe oczy, a jego włosy w ludzkich formach przechodziły w mniej więcej taki sam kolor.

Ale czegokolwiek nie zrobiłem, znów przepadałem w jego lśniących tęczówkach. I dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że naprawdę przestały zachodzić mgłą.

Później zacząłem czuć pewne, nazwę to, napięcie. Jakbyśmy obaj pragnęli swojej wzajemnej obecności, ale bali się do tego przyznać. Ukradkowe uśmiechy, łapanie swoich spojrzeń... Jak jakieś niedojrzałe nastolatki...

Wszedłem na most i oparłem się o barierkę. Spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Księżyc świecił jasno, chyba była pełnia tej nocy. Starałem się choć przez chwilę o nim nie myśleć. Załatwiał teraz sprawy w Liyue Harbor. Nie było go tutaj.

A przynajmniej nie powinno.

Usłyszałem kroki. Poczułem intensywną woń słodko-gorzkich kwiatów i od razu wiedziałem, kogo zobaczę, gdy się odwrócę, więc nawet się nie poruszyłem, by sprawdzić, kto to.

Rex Lapis stanął obok mnie i oparł się o barierkę tak samo jak ja. Tej nocy miał postać wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Długie włosy spiął klamrą z tyłu głowy.

Przypominał swoją podobiznę z posągów.

- Nie poznałeś mnie, Xiao? - spytał.

Jego głos był niezmienny. Zawsze miał taką samą barwę. Różnił się tylko wtedy, gdy Rex Lapis przybierał postać kobiety.

- Wiedziałem, że to ty, ale nie mam ochoty na rozmowę - odparłem.

- Jesteś niemiły - stwierdził, prawie wręcz kładąc się na tej barierce. - Dla Archona.

- A dla kogoś jestem miły? - spytałem.

Zaśmiał się krótko.

- Rzadko - przyznał, głaszcząc mnie po głowie. - Coś się stało, że stoisz tutaj sam? Dlaczego nie spędzasz czasu z innymi?

- A dlaczego miałbym? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Rex Lapis westchnął cicho.

- To nasi przyjaciele.

- Twoi.

- Xiao.

- Niech ci będzie - oparłem głowę na dłoniach. - Właściwie...

- Hm?

- Dlaczego mnie wyzwoliłeś? - spytałem.

Spojrzał na mnie z uwagą. Światło księżyca odbiło się w jego bursztynowych tęczówkach.

- A dlaczego nie? - zapytał. - Mówiłem ci to. Jesteś moim yakshą. Nie mogłem pozwolić, byś cierpiał w taki sposób.

- Ty ogólnie tego nie lubisz - mruknąłem.

- Czego nie lubię, Xiao?

- Patrzeć na cierpienie innych - odparłem. - Czasem, jak się nad tym dłużej zastanowię... Mam wrażenie, że kazałeś mi zabrać Guizhong z pola bitwy, bo nie chciałeś patrzeć, jak umiera. Ona mi wtedy powiedziała, że dobrze wiedziałeś, iż nic już nie da się zrobić.

Rex Lapis spiął się cały i spojrzał na swoje dłonie.

- Wiedziałem - przyznał. - Chcę jedynie, by ci, na których mi zależy, byli bezpieczni. Ale czasem to... Męczące...

- Jesteś zmęczony? - spytałem.

- Tak. Czasem tak - zacisnął dłonie na barierce.

- Właściwie... - spojrzałem na lśniący księżyc. - Dlaczego Guizhong cię tak nazywała?

- Jak?

- "Zhongli".

- A dlaczego nie? - zapytał i zaśmiał się. - Chyba odpowiem ci tak na każde pytanie. Poza tym, nie tylko ona. Kiedyś, dawno temu, byłem znany pod tym imieniem. Ale nikt już tego nie pamięta. Morax, Rex Lapis, Bóg Kontraktów, Archon Geo... Zhongli odszedł w zapomnienie. Guili było nazwane od naszych imion. Tylko w tej nazwie się to zachowało.

- Czyli tylko ona pamiętała? - spytałem. Kiwnął głową. - Długo się znaliście?

- Bardzo długo.

- A długo ją kochałeś?

Rex Lapis przymknął powieki.

- Tak - przyznał.

- I naprawdę ci odmówiła?

- Wiele razy - przyznał. - Dla niej byłem jak brat. Starałem się, ale ona była zbyt mądra, żeby ktoś taki jak ja mógł sprostać jej oczekiwaniom...

- Nie jesteś głupcem - mruknąłem.

- Ale dla niej zawsze byłem głupiutki - uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. - A teraz tylko jestem coraz bardziej zmęczony...

Westchnął ciężko.

- Czasem się zastanawiam, czy jakbym zostawił Liyue, poradzilibyście sobie - stwierdził. - Nie dlatego, że nie wierzę w waszą siłę, ale wątpię delikatnie w waszą moralność.

- Moralność? - powtórzyłem.

- Czy gdybym zginął i byłby choć cień szansy, że stoją za tym mieszkańcy Liyue, chronilibyście miasto? - spytał, patrząc mi prosto w oczy.

- Nie wiem - odpowiedziałem, usiłując odpędzić od siebie myśl, że Rex Lapis miałby umrzeć. Za bardzo mnie to przerażało.

I on to wyczuł.

- Xiao? - położył dłonie na moich ramionach. - Boisz się mojej śmierci?

- Ty nie możesz umrzeć - powiedziałem stanowczo.

Uśmiechnął się czule.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie - pochylił się w moją stronę. - Boisz się, że mnie zabraknie?

- ...tak - przyznałem.

- Dlaczego?

Nie potrafiłem mu na to pytanie odpowiedzieć, gdy jego twarz była tak blisko mojej. Gdy jego bursztynowe oczy lśniły tuż przed moimi. Gdy czułem intensywny zapach słodko-gorzkich kwiatów tak mocno, że brakowało mi tchu.

- Interesujące - stwierdził. - To znaczy, że dobrze przewidziałem twoje intencje. U ludzi jest to łatwiejsze, z adeptami mam trochę problem.

To mówiąc, zabrał jedną dłoń z mojego ramienia i położył mi na policzku.

- Dawno tego nie robiłem, więc przepraszam, jeśli mi nie wyjdzie - to powiedziawszy, pochylił się jeszcze bardziej i pocałował mnie w usta.

Archon Geo. Pocałował mnie w usta.

Powinienem go walnąć za takie upokarzanie się całowaniem kogoś takiego jak ja, ale...

...jego usta smakowały migdałowym tofu. Kocham migdałowe tofu.

Odsunął się ode mnie po chwili.

- Wyglądasz, jakbyś był w głębokim szoku. Jednak źle zinterpretowałem twoje pragnienia? - spytał zmartwiony.

Pokręciłem głową.

- Wszystko jest w porządku - odparłem. - Po prostu jestem tylko yakshą... adeptem... Nikim więcej. A ty...

- A ja jestem zmęczony - Rex Lapis uśmiechnął się czule, chwytając mnie za dłoń. - Którą z moich postaci lubisz najbardziej?

- Smoka - odpowiedziałem szczerze. Spojrzał na mnie i zaśmiał się krótko.

- Pytałem, bo zastanawiałem się, czy...

- Nie czuję takiej potrzeby - przerwałem mu.

- To cudownie - stwierdził. - W takim razie nie muszę kombinować. Czyli wystarczy, że zmienię się w smoka i pofruwamy po rozgwieżdżonym niebie?

- Tak - przyznałem, zaciskając palce na jego dłoni. - Z tobą polecę wszędzie... Zhongli.

Spojrzał na mnie zdumiony. Chyba nie spodziewał się, że naprawdę go tak nazwę.

Objął mnie drugą ręką i mocno przytulił. W sumie to chyba w nim uwielbiałem najbardziej.

Siłę.

Nieważne, w jakiej był formie. Mógł akurat przyjąć postać małej dziewczynki, a i tak był bardzo silny.

Nic dziwnego. W końcu potrafił przemienić się w smoka.

Uwielbiałem spędzać z nim czas. Obserwować nocne niebo. Pić zieloną herbatę. Jeść migdałowe tofu. Rozmawiać o czasach, kiedy nie było mnie na świecie. Zasypiać i budzić się w jego ramionach. Latać na jego grzbiecie i obserwować świat z góry.

Intensywna woń słodko-gorzkich kwiatów towarzyszyła nam przez cały czas. Była nieodłącznym elementem jego egzystencji.

Ale teraz...

Wyparowała wraz z jego śmiercią.

środa, 6 stycznia 2021

Additional Deja Vu

Uniwersum: Aoishiro

Pairing: Syouko&Yasumi

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: angst

Ostrzeżenia: spoilery do gry, śmierć postaci

Notka autorska: Ending VI (Yasumi's third bad ending).




Minął rok od powrotu z Unasaki, a ja wciąż czułam się tak samo.

Wolałabym umrzeć.

Co z tego, że mój ojciec darował mi życie, jeśli zapłatą było to należące do Syouko-senpai?

Nami okazała się jakąś boginką. Yasuhime. Co za ironia, że Aoi-sensei akurat o niej opowiadała w autobusie.

Pamiętam, jak podbiegłam do bezgłowego ciała Syouko-senpai. Jak je tuliłam, jak płakałam, jak przepraszałam moją ukochaną za to, że to przeze mnie ją to spotkało.

Żałowałam, że nigdy jej nie powiedziałam, co do niej czuję.

Ojciec podejrzewał, że będzie miał problemy, jeśli policja znajdzie ciało Syouko-senpai, dlatego wyrwał mi je z rąk i wrzucił do wody, a zaraz później zorganizowaliśmy poszukiwania osoby, o której dobrze wiedzieliśmy, że nie żyje.

Syouko-senpai nie żyła.

Umarła bezpowrotnie i to tylko moja wina.

To ja ją przyprowadziłam na tę wyspę. To ja chciałam znaleźć sposób na odzyskanie władzy nad ciałem. To ja chciałam żyć normalnie.

I co mi z tego przyszło?

Musiałam okłamać przyjaciółki z klubu kendo i biedną, zamartwiającą się Aoi-sensei.

Zwolniła się po powrocie. Wolała sama to zrobić, niż zostać wyrzucona z pracy, bo rodzice nie chcieli, by ich dzieci uczyła nauczycielka, która nie potrafiła przypilnować podopiecznych i jedna przez to dosłownie straciła głowę.

Wolałabym umrzeć.

Migiwa-san dopadła mnie kilka dni później. Złapała mnie za włosy i spojrzała mi prosto w oczy.

- Co się stało z Osą? - spytała. - Kto jej to zrobił?

I co miałam jej powiedzieć? Że nie wiem? Przecież i tak by mi nie uwierzyła.

Więc wyjaśniłam jej wszystko. Z każdym najmniejszym szczegółem.

Słuchała mnie w ciszy, jedynie coraz bardziej mrużąc oczy.

W końcu westchnęła i machnęła ręką, jakby jej to zupełnie nie obeszło.

- Wiedziałam, że ze znajomości z tobą nie wyjdzie nic dobrego - stwierdziła. - Jesteś anomalią, Yasumin, czy tego chcesz czy nie. I jak widać cała twoja rodzina to jakaś sekta. Gratuluję.

- Nie chciałam, by to się tak skończyło - powiedziałam cicho. - Nic nie wiedziałam o tych rytuałach...

- Jeśli dobrze myślę, to twój ojciec ci tak łatwo nie popuści - stwierdziła Migiwa-san. - Wiesz, dlaczego tak naprawdę darował ci życie, prawda?

Spojrzałam na nią zaszklonymi oczami.

- Jak on kopnie w kalendarz, ten cały onmyouji cię znajdzie - Migiwa-san rozłożyła bezradnie ręce. - Będziesz musiała urodzić małe bobo, co więcej - dwoje, żebyś mogła kontynuować tę tradycję.

Strach sparaliżował mnie od środka.

- Urodzić dziecko? - spytałam powoli. - Ale ja jestem... Ale...

- Lesbijką? - Migiwa-san uśmiechnęła się złośliwie. - Tak myślałam, wyczuwam swoje. Ale nic na to nie poradzisz. A później będziesz musiała to starsze zabić. No cóż.

Mój oddech przyspieszył.

Teraz już rozumiałam, czemu mój ojciec był taki stary.

Chciał jak najbardziej odwlec moment, kiedy będzie musiał zabić własne dziecko. Ale i tak to zrobił. Ściął Tsunami głowę, tak jak Syouko-senpai.

Westchnęłam ciężko, opierając głowę o poduszkę.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Kamine, opiekunka z domu dziecka, zajrzała do mojego pokoju.

- Yasumi? Przyszedł jakiś pan do ciebie - oznajmiła.

- Jaki? - spytałam, siadając na łóżku.

- Mówi, że nazywa się Onichi Hougen - wyjaśniła Kamine. - I że jest przyjacielem twojego ojca.

Ach...

Więc kurtyna już poszła w górę. Przedstawienie czas rozpocząć.

Jak już mówiłam, wolałabym umrzeć. Ojciec skazał mnie na o wiele gorszy los niż śmierć.

The end

poniedziałek, 4 stycznia 2021

Bitter-sweet scent of flowers II

Uniwersum: Genshin Impact

Pairing: Zhongli&Xiao, Zhongli&Guizhong (one-sided)

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, hurt/comfort, angst with happy ending

Seria: "Sun&Wind"/"Light&Ice"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, śmierć postaci, cierpienie fizyczne i psychiczne

Notka autorska: Druga część, której zapomniałam wstawić wczoraj.




Guizhong dopatrywała mnie każdego dnia, aż całkowicie nie wydobrzałem. Kiedy przychodziła do mnie w towarzystwie Rex Lapisa, miałem wrażenie, że on nie może oderwać od niej wzroku. Jednak gdy tylko chwytała jego rozmarzone spojrzenia, uśmiechała się przepraszająco i najczęściej łapała go za policzek, powtarzając "Mój głupiutki Zhongli". Nawet nie wiedziałem, że jedno z jego imion tak brzmi.

Nie lubiłem, kiedy przychodzili razem. Czułem wtedy coś dziwnego, jakby psychiczny ból. Już wolałem, gdy Guizhong pojawiała się sama. A najbardziej lubiłem, gdy Rex Lapis osobiście sprawdzał, czy wszystko ze mną w porządku i jak się czuję.

Intensywny zapach słodko-gorzkich kwiatów był lepszym lekarstwem niż jakiekolwiek zioła i mikstury, którymi mnie poili.

I wtedy nadszedł ten dzień, gdy w końcu dostałem od Rex Lapisa włócznię i mogłem iść walczyć z nim, Guizhong i pozostałymi adeptami w wojnie.

Tylko nie wszystko poszło tak, jak powinno.

- Guizhong! - usłyszałem krzyk i odwróciłem się w tamtą stronę.

Rex Lapis był szybszy i przebił włócznią zdziczałego boga, który ranił Guizhong, ale to ja ją złapałem.

- Zabierz ją w bezpieczne miejsce! - zawołał Rex Lapis i usłyszałem w jego głosie panikę. Ten opanowany mężczyzna naprawdę się bał.

- Oczywiście - podniosłem Guizhong i schroniłem się z nią w jednej z jaskiń.

- Przepraszam... - powiedziała cicho, gdy położyłem ją na ziemi.

Obficie krwawiła. Próbowałem to zatamować, użyć magii wiatru, by ją uleczyć, ale nic nie działało. Gasła w moich oczach, ale nie przestała się uśmiechać.

Nawet, jeśli jej uśmiech bladł z każdą minutą.

- Nie pozwolę ci tu umrzeć, dostałem rozkaz i...

- Mój głupiutki Zhongli... - zaśmiała się słabo. - Dobrze wie, że nic nie da się zrobić...

Nie wiedziałem, czy bardziej zabolało mnie to, jak go nazwała, czy to, że uświadomiła mnie, iż zaraz umrze.

- Xiao, słoneczko moje - Guizhong nagle położyła dłoń na moim policzku. - Muszę ci coś wyznać, ale obiecaj, że nikomu nie powiesz...

- Oczywiście - kiwnąłem głową, łapiąc ją za dłoń.

- Zhongli mnie kocha - oznajmiła. - Dla mnie jest jak brat, ale on... Darzy mnie taką najprawdziwszą, romantyczną miłością. Wiem o tym, powiedział mi... I cały czas obiecuje, że się ze mnie wyleczy... Że zapomni... Ale to biedakowi nie wychodzi...

Poczułem się głupio, wręcz okropnie. Rex Lapis cierpiał, tuż obok mnie, a ja jedyne, co potrafiłem czuć, to nieuzasadnioną zazdrość...

- Madame Ping... Ona wie - ciągnęła dalej Guizhong. - Domyśliła się dawno temu. Ale on potrzebuje kogoś silniejszego od niej. Kogoś, kto wie, co znaczy cierpienie i kto pomoże mu przez nie przejść...

Guizhong położyła dłoń na mojej klatce piersiowej.

- On uleczył twoje serce. Obudził cię. Uwolnił z zimowego snu - powiedziała słabym głosem. - Proszę, zaopiekuj się moim głupiutkim Zhonglim... Będzie cię teraz... was wszystkich... potrzebował...

Kiwnąłem głową i wtedy usłyszałem kroki. Ktoś biegł w naszą stronę. Chwyciłem za włócznię, ale w wejściu do jaskini zjawił się Rex Lapis. Zdyszany. Z pozostałościami łusek tu i ówdzie.

Czyli dopiero wrócił ze smoczej formy?

- Guizhong! - podbiegł do niej i przytulił do siebie, mocząc jej krwią swoje ubrania.

- Mój... głupiutki... Zhongli... - szepnęła Guizhong. - Uciekajcie...

Rex Lapis ułożył delikatnie Guizhong na ziemi i podbiegł do mnie. Złapał mnie za nadgarstek, mocno. Za mocno.

Ale nie zdążyliśmy uciec. Ciało Guizhong rozświetliło się i wybuchło, zamieniając się w pył. Rex Lapis stworzył ścianę skalną pomiędzy nami a nią, obejmując mnie ramieniem.

Staliśmy tak chwilę, aż energia w końcu się nie uspokoiła. Zamrugałem, trąc oczy, bo wszędzie unosił się pył.

I dopiero wtedy dotarło do mnie, że ten potężny bóg obok mnie drży.

- Morax? - szepnąłem cicho, ale mi nie odpowiedział. Oparł się jedynie o skałę, którą stworzył. Miałem wrażenie, że nie oddychał.

Odrzuciłem włócznię, po czym spokojnie go przytuliłem. Pachniał kwiatami, spalenizną, krwią i potem. Odurzająca mieszanka.

Przyciągnął mnie do siebie mocno, aż zabrakło mi tchu.

Przez ponad dwa tysiące lat tylko wtedy słyszałem, żeby tak głośno szlochał.

* * *

Kiedy wojna się skończyła, Rex Lapis został Archonem Geo. Bóg Kontraktów objął patronat nad Liyue, nowym miastem założonym po śmierci Guizhong. Kiedy nie udało mu się uratować swojej ukochanej, po prostu spanikował i przeniósł wszystkich mieszkańców Guili w bezpieczne miejsce, a później jedynie bronił go od środka, nie ruszając się o krok.

Nikomu nie pokazywał, jak bardzo cierpi. Jak rozpacz zżera go od środka każdego dnia. Udawał, że wszystko jest w porządku.

Nie było.

- Morax... - zacząłem, podchodząc do niego, kiedy wpatrywał się w krajobraz rozciągający się wokół Liyue. - Mi możesz powiedzieć. Ja wiem.

- Masz rację - przyznał, obejmując mnie ramieniem.

Mimo wszystko, zapach kwiatów wciąż był intensywny.

- Ty wiesz, co to znaczy cierpieć - dodał. - Przepraszam, że cię niepokoję moimi smutkami...

- Sam o to proszę - odparłem. - Nie chcę, żebyś wszystko w sobie dusił. Ja i Madame Ping wiemy, co czułeś do Guizhong. Możesz nam się wyżalić.

- Czuję się jak kupka piasku, a nie Archon Geo - powiedział po dłuższej chwili. - Jakbym się rozsypał...

Dłoń, która spoczywała na moim ramieniu, drgnęła lekko. Złapałem go za nią.

- Nawet po tylu latach? - spytałem, patrząc w jego bursztynowe oczy.

- Czym jest dwieście lat przy moim wieku? - spytał Rex Lapis, przymykając powieki.

Odpowiedziałem sobie w myślach, że wiecznością. Wydawało mi się bowiem, że właśnie tyle czekam, aż w końcu te bursztynowe tęczówki zaczną lśnić ponownie.

sobota, 2 stycznia 2021

Bitter-sweet scent of flowers I

Uniwersum: Genshin Impact

Pairing: Zhongli&Xiao, Zhongli&Guizhong (one-sided)

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, hurt/comfort, angst with happy ending

Seria: "Sun&Wind"/"Light&Ice"

Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, śmierć postaci, cierpienie fizyczne i psychiczne

Notka autorska: Napisałam fika, w którym Xiao dowiaduje się o śmierci Rex Lapisa i dostaje napadu wspomnień związanych z tym, jak właściwie wyglądały początki ich znajomości. W pierwszej osobie, bo Xiao ma dość podobny charakter do mnie w wielu aspektach, więc było to łatwe.

Już tłumaczę, o co chodzi w temacie oznaczenia serii.

"Breath of the Sun" to seria, gdzie to Aether jest MC. "Light shining through the Ice" to seria, gdzie Lumine jest MC. Ogólnie traktuję to trochę jak dwie oddzielne linie czasowe. Ale niektóre wydarzenia pasują do obu linii, więc będę je oznaczać oboma tagami. Tyle z wyjaśnień, zapraszam do czytania.





Słowa tej młodej, blondwłosej osoby wciąż obijały się o moje uszy.

Rex Lapis... Zamordowany...

Jak to?

To... To niemożliwe...

Musiałem się uspokoić. Musiałem udać, że jestem tylko oburzony. Że wcale mój świat właśnie nie upadł i nie roztrzaskał się o ziemię jak lodowa rzeźba.

Kiedy tylko obie osoby zniknęły mi sprzed oczu, zwłaszcza ta irytująca, mała wróżka, usiadłem na podłodze, oddychając ciężko.

Błagam, nie...

Nie mogłeś przecież...

Schowałem twarz w dłonie, usiłując nie płakać.

Uwolniłeś mnie, Morax. Nadałeś mi imię. A teraz tak po prostu odszedłeś? Bez ofiarowania mi możliwości pożegnania się z tobą?

To nie jest w porządku! Kto śmiał odebrać cię nam wszystkim?! Mnie, Madame Ping, pozostałym...

Zwłaszcza mnie.

Zacisnąłem dłonie w pięści, drapiąc się przy tym po twarzy.

Ktokolwiek to zrobił, zapłaci za to.

* * *

Stałem na jednym ze szczytów i patrzyłem na krajobraz rozciągający się wokół. Madame Ping podeszła do mnie i spojrzała na mnie uważnie.

Starałem się znowu nie płakać, ale i tak moje oczy były zaczerwienione. Serce rwało mi się na kawałki, ale przecież jej tego nie powiem. Nie musi wiedzieć, co czuję. Nie może, czułbym się wtedy upokorzony.

- Widziałam to już - powiedziała nagle Madame Ping, przez co prawie podskoczyłem.

- Co? - spytałem, a wiatr rozwiał mi włosy. - Ten krajobraz? Oglądamy go razem od ponad dwóch tysięcy lat.

- Nie. Chodzi mi o osobę w takim stanie jak ty - odparła, splatając dłonie za plecami. - Kiedy Guizhong umarła, Rex Lapis zachowywał się identycznie. Też starał się ukrywać, że cierpi.

- Pamiętam - przyznałem, zamykając oczy.

Chłodny podmuch owiał mi twarz, przywołując wspomnienia...

* * *

Byłem ranny. Wykończony. Odczuwałem zarówno ból fizyczny, jak i psychiczny. Ale wiedziałem, że ten apodyktyczny, okrutny bóg nie da mi spokoju. Muszę wrócić i dalej wykonywać jego rozkazy.

Krew spływała mi po brodzie, wypływając z moich ust. Zjadłem tego dnia zdecydowanie zbyt dużo snów. Zabiłem zbyt dużo osób...

Nagle poczułem silny zapach kwiatów. Zamrugałem. Ujrzałem buty, a raczej czyjeś stopy. Podniosłem wzrok.

Bursztynowe oczy Rex Lapisa wpatrywały się we mnie, przeszywając mnie na wskroś.

- Yaksha - powiedział spokojnie. - Co ci się stało?

- Nie twoja sprawa - odparłem, wstając z trudem.

Zakaszlałem, zasłaniając usta dłonią. Gęsta krew spłynęła po moich palcach.

- Potrzebujesz pomocy - jego głos był kojący. Mój uśpiony umysł zaczął się nagle budzić z kilkuletniego transu.

- Nie potrzebuję. Wiem, jakie dostałem rozkazy i... - przerwałem, bo zaplułem się krwią.

Znowu.

- Jak ci na imię? - spytał spokojnie, obejmując mnie ramieniem.

Zapach kwiatów stał się jeszcze bardziej intensywny.

- Alatus - odparłem, ledwie stojąc na nogach.

- Twój mistrz został pokonany - oznajmił Rex Lapis, obejmując moje nogi i podnosząc mnie. - Jesteś wyzwolony, Alatusie.

- Wyzwolony...? - powtórzyłem, wtulając się w niego.

Kwiaty... Intensywny zapach kwiatów...

- W baśniach z innego świata imię Xiao odnosi się do mrocznego ducha, który napotkał wielkie cierpienie i trudności. Zniósł wiele bólu. Używaj tego imienia od teraz - powiedział cicho, niosąc mnie w tylko sobie znanym kierunku.

- Przyjąłem... rozkaz... - wyszeptałem, zamykając oczy.

Zapach kwiatów ukołysał mnie do snu.

* * *

Obudziłem się i pierwsze, co zobaczyłem, to młodą kobietę, która przemywała mi czoło mokrą szmatką.

- Och, ocknąłeś się w końcu? - spytała, uśmiechając się czule. - Na imię mi Guizhong. Powiadomię Z... Znaczy, Moraxa, że jesteś przytomny.

Kobieta wstała i wyszła z pokoju. Usiadłem na łóżku, poruszając się z niemałym trudem.

Też pachniała kwiatami, ale słodszymi, o wiele słodszymi. To nie był tak intensywny, wręcz gorzki zapach, jak wtedy, gdy...

Rex Lapis wszedł do środka. Uśmiechał się, idąc w moim kierunku. Jego bursztynowe oczy były wręcz radosne.

Słodko-gorzki, intensywny zapach kwiatów znów wlał się do mojego umysłu. Pomyślałem wtedy, że mógłbym dla niego umrzeć. Nie dla zapachu, dla Rex Lapisa. Dla Moraxa. Boga Kontraktów.

- Jak się czujesz, Xiao? - spytał. Jego głos był taki kojący, spokojny, ciepły... Głęboki jak studnia po ulewnym deszczu...

- Bywało lepiej - odpowiedziałem, wpatrując się w swoje dłonie.

Dopiero teraz zauważyłem te wszystkie bandaże.

- Opatrzyliście mnie? - zdziwiłem się.

- Owszem - Rex Lapis położył dłoń na mojej głowie. - Miałem nic nie robić, byś mógł się wykrwawić?

- Jestem maszynką do zabijania - odparłem. - Mordowałem. Zjadałem sny. A ty mi pomagasz...?

Rex Lapis jedynie pokręcił powoli głową.

- Byłeś - powiedział dosadnie. - Alatus był. Xiao jest adeptem. Moim yakshą. Od dzisiaj będziesz chronił, nie niszczył. Rozumiesz?

Rozumiałem. Tak samo, jak to, że w moim zamarzniętym umyśle na gałęziach drzew zaczęły się pojawiać pąki kwiatów.

- Tak - potwierdziłem, a Rex Lapis pogłaskał mnie po głowie.

- Zdrowiej - powiedział, pochylając się. Cmoknął mnie w czoło i odszedł.

A razem z nim zniknęła intensywna woń kwiatów...