Uniwersum: Genshin Impact
Pairing: Kaeya&Albedo
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: fantasy, dramat, soft angst
Seria: "Sun&Wind"
Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony
Notka autorska: Tak, w linii czasowej z Aetherem i Ventim, co sugerowałam w poprzednich fikach z tej linii, mamy właśnie taki ship. I oczywiście musiałam im poświęcić własnego fika, bo jakże by inaczej.
Enjoy.
Albedo nie lubił misji, na które wysyłano go razem z Kaeyą. Głównie dlatego, że nie bardzo wiedział, o co drugiemu z kapitanów chodziło, kiedy mówił te wszystkie miłe rzeczy, kiedy się uśmiechał i kiedy bardzo starał się dotknąć go przy jakiejkolwiek okazji. A to się o niego oparł, a to go objął, a to przytulił, a to przynajmniej poklepał po głowie czy ramieniu.
Albedo wiedział jedynie, że Kaeya ma skłonności do picia i pakowania podwładnych w kłopoty. Wiedział też, że jest z Khaenri'ah, nie z Mondstadt. Ale zastanawiał się nad dwiema rzeczami - czy Kaeya wie o tym, kim jest on sam i po której stronie tak właściwie stoi.
A, szczerze mówiąc, skamieniałe serce alchemika, który nie do końca był normalnym człowiekiem, kompletnie zmiękło przez Klee. I obecność Kaeyi wcale, a wcale nie pomagała w jego rozterkach na temat Khaenri'ah i Mondstadt.
Albedo wiedział, że kiedyś może stracić kontrolę i zniszczyć wszystko. Zniszczyć Mondstadt. I odkąd przybył do tego miasta, coraz mniej mu się cały ten plan podobał. Właściwie, przestał podobać mu się wcale i miał nadzieję, że Aether powstrzyma go, jeśli kiedyś...
Albedo spojrzał na Kaeyę i znów poczuł to dziwne uczucie niepokoju. Po której stronie stał ten mężczyzna? I która tak naprawdę była właściwa?
- O czym myślisz? - spytał Kaeya, podjeżdżając do niego na pięknej, białej klaczy, której sierść lśniła niczym śnieg w grudniowym słońcu.
Koń, na którym siedział Albedo, był czarny w białe, drobne kropki. Kaeya kiedyś mówił alchemikowi, jak dokładnie nazywa się ta maść. Kara w płatki śniegu? Coś w ten deseń.
Właściwie, to był koń Kaeyi. Chyba też zresztą klacz. Eisblumen, czy jakoś tak. Kaeya zamienił się z nim, bo ufał swojej zwierzęcej towarzyszce bardziej niż ludziom, a ta biała, jakkolwiek miała na imię, prawie zrzuciła Albedo z grzbietu, jak próbował jej dosiąść. A Kaeya, kapitan kawalerii, doświadczony jak nikt inny, potrafił okiełznać każdego wierzchowca, więc to nie było dla niego żadnym problemem.
- O niczym - odparł Albedo, zaciskając palce na lejcach.
Swoją drogą, to Kaeya przybiegł Albedo na pomoc i to on uchronił go przed upadkiem. I w tym momencie w głowie alchemika pojawiło się znowu to pytanie - "Dlaczego to zrobił?". Albedo bardzo by chciał, żeby Kaeya pomógł mu dlatego, że jest sobą, a nie dlatego, że coś o nim wie.
Właściwie, Albedo pamiętał doskonale, jak dostał swoją pierwszą pracownię. Była mała, ale dobrze zaopatrzona. Kaeya wtedy jeszcze nie był kapitanem, on zresztą też nie. Często przychodził mu pomagać i czasem Albedo miał wrażenie, że zbyt długo obserwuje niektóre mikstury, ale nie komentował tego. Aż do momentu, kiedy odkrył, że ktoś włamał mu się do pracowni dwa razy tego samego dnia. Za pierwszym razem zniknęły dwie butelki i składniki do dwóch mikstur: otumaniającej i oślepiającej. Buteleczki były małe, mieścił się w nich niecały litr, ale te trucizny dawały tak silny efekt, że za ich pomocą można by odurzyć i oślepić wszystkich Rycerzy Favoniusa, co do jednego.
Albedo odkrył te braki i włamanie dosyć późno. Miał niby wrażenie, że zamek podejrzanie kliknął, gdy wrócił z przerwy i że czuje dziwny zapach w pracowni, ale miał nawyk ignorowania rzeczy, które go nie interesowały. Coś nie jest mu potrzebne - nie zwraca na to uwagi. Zorientował się, że coś jest nie tak, właściwie dopiero na koniec pracy, kiedy to potrzebował kilku z brakujących składników. Od razu poszedł do Varki zgłosić mu, co się stało. Po drodze minął Jean, której o tym powiedział i poprosił ją, żeby poszła sprawdzić, czy nikt podejrzany nie kręci się wokół jego pracowni.
Nie wpadł na to, że w tym samym czasie ktoś ponownie włamał się do laboratorium i użył, prawdopodobnie w panice, obu mikstur przeciwko Kaeyi, który usłyszał hałasy i od razu pobiegł sprawdzić, co się dzieje.
A przynajmniej taka była oficjalna wersja wydarzeń. Albedo jednak miał delikatne wątpliwości, czy rzeczywiście tak było. Że coś poszło nie tak i że Kaeya sam siebie oślepił na jedno oko. Ale w jakim celu? Tego alchemik nie wiedział.
Jednak sam Kaeya był na tyle interesującym obiektem obserwacji, że Albedo od tamtego czasu praktycznie nie spuszczał z niego wzroku. Diamentowe źrenice oznaczać mogły tylko jedno. Ale czy na pewno?
Albedo obserwował Kaeyę od lat. Wiedział, że Kaeya dostał stanowisko w spadku po swoim starszym bracie, który po całym incydencie z ich ojcem uciekł zarówno od Rycerzy Favoniusa, jak i z Mondstadt. Ile Diluka wtedy nie było? Trzy lata? Nikt nie wiedział, gdzie jest. Kaeya się zamartwiał, Jean rwała włosy z głowy, a Diluc przepadł. Albedo wiedział tylko, że poza śmiercią Crepusa stało się coś jeszcze. Nagle bowiem Kaeya przestał używać nazwiska Ragnvindr i zaczął się przedstawiać jako Kaeya Alberich, co według niego było jego pierwotnym nazwiskiem, które nosił przed adopcją, ale kto znał kapitana kawalerii trochę lepiej, dobrze wiedział, że kłamie jak z nut i prawdopodobnie wymyślił je sobie na poczekaniu.
Kaeya nie mógł wrócić do domu ojca, bo jego brat go stamtąd wyrzucił i nawet, jeśli młody Ragnvindr zniknął, bał się przekroczyć próg posiadłości. A jak tylko Diluc wrócił do Mondstadt, sprzedał dom i zamieszkał bezpośrednio w winiarni, izolując się od ludzi i nie starając się odnowić żadnych kontaktów ze swoimi przyjaciółmi. Albedo znał go słabo, ale przed śmiercią Crepusa, przed tym, jak odciął się od Kaeyi i przyjaciół, Diluc uśmiechał się praktycznie za każdym razem, gdy alchemik go widział.
A teraz trzeba zadać sobie jedno pytanie - on w ogóle pamięta, jak to robić?
- O niczym, mówisz - kontynuował Kaeya, przerywając jego rozmyślania. - Wydajesz się mocno zamyślony jak na kogoś, kto myśli o niczym, kapitanie Albedo.
Kaeya rzadko nazywał go kapitanem. Jeśli to robił, oznaczało to, że albo czegoś chciał, albo znowu będzie próbował szukać tej bliskości, której Albedo nie rozumiał, ale coraz częściej miał wrażenie, że jej potrzebuje.
Tyle, że nawet jeśli alchemik niezbyt pojmował uczucia, to wiedział, że ludzie nie do końca patrzą przychylnie na relacje między dwoma mężczyznami. Co by powiedzieli inni rycerze? Co by powiedziała Sucrose?
Znaczy, mała alchemiczka akurat stwierdziłaby pewnie tylko coś w stylu "Nareszcie". Oczywiście Albedo udawałby, że nic nie słyszał albo odparłby, iż może gdyby Kaeya nie był sam, to by to dziwne zainteresowanie nim mu przeszło. Ale takie coś aktualnie było możliwe co najwyżej w innej rzeczywistości albo innej linii czasowej.
I nawet jeśli Kaeya widział, że Albedo zupełnie nie reaguje na jego dziwne zachowanie, to był ten typ osoby, która... Jak to nazwała Sucrose? "Będzie flirtować nawet z przekupką na targu, którą spotkał po raz pierwszy w życiu".
Albo z równie pijanym gościem z Fatui. Albedo do dzisiaj pamięta, jak siedział spokojnie w swoim laboratorium i wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie, prawie że się łamiąc. Młody mężczyzna, ubrany przynajmniej dziwacznie, ni to w stylu mieszkańców Inazumy, ni to jak młody panicz z Liyue, spytał wyzutym z emocji głosem o Jean, której nie mógł wtedy znaleźć. Albedo właściwie nie pamięta, gdzie była w tym momencie zastępczyni Varki, prawdopodobnie wyszła gdzieś z Lisą, ale zapisał doskonale w pamięci fakt, że ten człowiek był po pierwsze, piekielnie niebezpieczny, a po drugie, lepiej w jego obecności nie próbować za pomocą flirtu wyciągać informacji z tego rudego wiewióra, którego Kaeya usiłował omotać sobie wokół palca.
Swoją drogą, Albedo nie wiedział, że można złamać komuś rękę w tylu miejscach, zwłaszcza jeśli ofiarą był Kaeya. Nie wiedział również, że ktoś o tyle niższy potrafi swojemu, prawdopodobnie, partnerowi życiowemu wręcz zmiażdżyć obie nogi i poważnie uszkodzić śledzionę, o twarzy już nie wspominając...
A jako, że Albedo starał się odkryć, po której stronie właściwie stoi Kaeya, zrozumiał w tym momencie, że wyciąganie kapitana kawalerii z kłopotów to idealny pretekst do tego, by nieco go pośledzić. I to w sumie był pierwszy raz, kiedy alchemik zaczął odczuwać coś, co śmiało można nazwać irytacją.
Ostatnio ta dziwna, niewytłumaczalna złość doprowadziła go do tego, że dosłownie wyciągnął Kaeyę za nogę z Angel's Share. Później całe Mondstadt o tym mówiło, a Albedo sam nie wiedział, czy Kaeyę to śmieszy, wkurza czy wręcz mu się podoba.
Ten człowiek naprawdę był chodzącą zagadką.
- Zastanawiam się, dlaczego nasz Główny Mistrz nadal nie wrócił - odparł Albedo, szukając jakiegoś neutralnego tematu do rozmowy. - Przysłał jedynie kilku rycerzy z powrotem, bo byli już wyczerpani ekspedycją i jest wielce z siebie zadowolony. Jakby Jean nie miała dostatecznie dużo na głowie...
- Tak, ludzie potrafią ją prosić o pomoc w każdej błahej sprawie - przyznał Kaeya, głaszcząc śnieżnobiałą klacz po łbie. Ta parsknęła radośnie.
- To fascynujące - stwierdził Albedo, przypatrując się zwierzęciu. - Mnie chciała zrzucić, a teraz się cieszy.
- Nie poczochrałeś jej - Kaeya zaśmiał się krótko. - Schnee uwielbia pieszczoty i jest dosyć markotna. Każdy w moim oddziale to wie.
- Nie jestem w twoim oddziale, Kaeya.
- Ale też uwielbiam pieszczoty - Kaeya mrugnął do niego i Albedo po raz kolejny zaczął się zastanawiać, o co właściwie chodzi drugiemu kapitanowi.
I co się dzieje w jego mózgu, że znów poczuł to dziwne pragnienie bliskości.
Hm...
Jak ludzie to nazywają? Zauroczeniem? Miłością?
Miał to gdzieś zapisane w notatkach, ale...
Albedo westchnął ciężko.
Czasem naprawdę wolałby być normalnym człowiekiem...