Blog zawiera treści o związkach męsko-męskich i damsko-damskich. Jeżeli nie lubisz yaoi i yuri, to naciśnij czerwony krzyżyk i nie czytaj, zamiast obrzucać mnie błotem. Dziękuję za uwagę.

Polecany post

Reklama vol 3

Zespół: Kalafina, Nightmare, Ganglion, Band-Maid, CLOWD, Broken by the Scream Pairing: Ni~ya&Hikaru, Wakana&Keiko, Sagara&Oni, ...

środa, 14 sierpnia 2024

The Traces of Her Are Receding Into the Distance

Uniwersum: Aoishiro

Pairing: Kohaku&Syouko

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: soft angst

Ostrzeżenia: spoilery do gry

Notka autorska: Ending XLVIII (Kohaku's first normal ending).



Postanowiłyśmy uciec przed tajfunem. To było najrozsądniejsze wyjście z tej sytuacji.

W tym momencie jechałyśmy pociągiem. Yasumi przebudziła się i przetarła oczy dłonią.

- Zawacchi! Jak się spało?! - zawołała Momoko, gdy tylko zobaczyła, że Yasumi zabrała głowę z mojego ramienia.

- Dobrze - odpowiedziała Yasumi i przeciągnęła się.

Wyglądała w porządku.

- Myślicie, że dobrze robimy? - spytała Ayashiro.

- W sensie? - spojrzałam na nią z zaciekawieniem.

- No wiecie... - zaczęła Ayashiro. - Zostawiłyśmy Nami-chan i...

- Polubiłaś ją, prawda? - przerwała jej Momoko.

Ayashiro oblała się szkarłatnym rumieńcem.

- Tak. Ona jest... słodka - powiedziała cicho.

- Martwię się o nią - stwierdziła Yasumi. - W sensie, o Nami-chan.

- Migiwa obiecała, że da nam znać, czy znaleźli jakąkolwiek informację - próbowałam ją uspokoić.

Poza tym, Kohaku-san jej pomoże, prawda?

Martwiłam się o Kohaku-san. Zastanawiałam się, czy to kenki to naprawdę była Natsu Nee-san. Miałam nadzieję, że Migiwa je powstrzyma.

Westchnęłam ciężko.

Czemu moje serce tak bardzo rwało się na kawałki, kiedy myślałam o Kohaku-san? Ona nawet nie była człowiekiem. Powinnam zapomnieć o tej kobiecie, ale ją polubiłam.

Nawet bardzo.

Mimo tego, że znałam ją tylko kilka dni...

Pomijając oczywiście te dziwne sny.

- Nami-chan... - zaczęła Yasumi, przebierając palcami. - Kojarzy mi się z moją starszą siostrą...

- Starszą siostrą? - zdziwiła się Momoko. - Byłam pewna, że jesteś jedynaczką, Zawacchi.

- Teraz jestem. Ale jak byłam mała, miałam siostrę bliźniaczkę. Dużo chorowała, aż w końcu... zmarła - wyjaśniła Yasumi, ściszając głos z każdym słowem.

- Och, Aizawa-san... - Aoi-sensei westchnęła z przejęciem.

Momoko przeskoczyła przez oparcie siedzenia i wtarabaniła się między mnie, a Yasumi.

- Zawacchi! To jest straszne, tak mi przykro! - Momoko przytuliła Yasumi do siebie.

Moje koleżanki kontynuowały rozmowę o siostrze Yasumi jeszcze przez chwilę, a potem zamilkły. Nie słuchałam ich. Moje ciało domagało się snu, a jako, że Yasumi się obudziła, mogłam sobie na to pozwolić.

Widziałam we śnie Kohaku-san. Wpinała mi we włosy spinki, które już gdzieś kiedyś widziałam. Lecz gdy próbowałam przypomnieć sobie, gdzie, jedynie rozbolała mnie głowa.

Obudziłam się, kiedy poczułam zimną dłoń Yasumi na ramieniu. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się. Następna stacja miała być nasza.

Kiedy dojechałyśmy na miejsce, rodzice już czekali na mnie na dworcu.

Kolejne dni spędziłam w szkole, zastanawiając się, co się dzieje z Kohaku-san. Właśnie jadłyśmy obiad w stołówce, kiedy moja komórka zaczęła wibrować w mojej kieszeni.

Wyciągnęłam ją i odczytałam smsa.

"Kenki nie żyje. To onmyouji też. Poświęciło się w ubijaniu swojego krewniaka i poszło z Ame no Murakumo na dno. Co za irytujące babsko...

Ale no, teraz, gdy sprawa załatwiona, nie muszę już do ciebie pisać.

Skasuj ten numer. I tak załatwię sobie inny.

To nic osobistego, Osa. Taka praca."

Patrzyłam na ekran przez dłuższą chwilę, nic nie mówiąc.

Kohaku-san... Nie żyje?

- Syouko-san? - usłyszałam głos Ayashiro. - Płaczesz?

Dotknęłam swojego policzka. Yasumi coś do mnie mówiła, ale jej nie słyszałam.

Kohaku-san... nie żyje...

Moje serce w końcu pękło.

Nawet nie dane było mi jej jeszcze raz zobaczyć.

The end

środa, 24 lipca 2024

Shikigami of Steel (Kurogane no Shiki)

 Uniwersum: Aoishiro

Pairing: Kohaku&Syouko

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: obyczaj

Ostrzeżenia: spoilery do gry

Notka autorska: Ending XLVII (Kohaku's second bad ending).



Pojedynek z kenki poszedł nie do końca po mojej myśli. Właściwie, prawie się utopiłam i chyba na chwilę straciłam przytomność.

Postanowiłam wrócić do Shoushinji. Kiedy szłam przez las, zauważyłam kogoś leżącego na ziemi.

Zatrzymałam się i przyjrzałam się tej osobie uważnie.

Czy to nie było to onmyouji? Kohaku czy jakoś tak?

Liście zaszeleściły pod moimi stopami, gdy powoli zbliżyłam się do tej niebezpiecznej kobiety. Trąciłam ją stopą.

- Onmyouji - powiedziałam do niej, ale ta nie odpowiedziała. - Hej, onmyouji, żyjesz w ogóle?

Znów brak odpowiedzi. Kucnęłam, żeby sprawdzić jej puls, i wtedy zauważyłam na ziemi strzępki materiału.

Palce jednej ręki przytknęłam do szyi onmyouji, a drugą podniosłam największy skrawek materiału.

Doszłam wtedy do dwóch wniosków, które ani trochę mi się nie podobały.

Onmyouji nie żyło. Może nie ufałam tej kobiecie i nie chciałam z nią współpracować, ale patrząc na to, jak niebezpieczne było to kenki, to mimo wszystko jakakolwiek pomoc by mi się jednak przydała.

Mój drugi wniosek był jednak bardziej szokujący.

To, co trzymałam w drugiej ręce, to był kawałek bluzy Osy. Obok leżało coś, co wyglądało, jak bardzo zmasakrowana, ludzka ręka.

Cokolwiek się z nią stało, wiedziałam, że raczej nie ma szans na to, by przeżyła, dlatego też postanowiłam zająć się ciałem tej onmyouji, zanim ktoś je znajdzie.

Przerzuciłam ją sobie przez ramię i poszłam wgłąb lasu. W końcu znalazłam miejsce wyglądające na rzadko uczęszczane i rzuciłam ciało onmyouji na ziemię, po czym zaczęłam kopać dół. Nie wiem, ile czasu minęło. Pół godziny, może trochę więcej, ale w końcu dół był na tyle głęboki, że mogłam wrzucić tam ciało. Kiedy już leżało w grobie, przykryłam je wcześniej przesypaną ziemią oraz liśćmi i kwiatami zebranymi w pobliżu.

* * *

- Migi-san - zaczęła Momoko, wchodząc do mojego pokoju.

Chciałam odpocząć przed wyprawą na Urashimę, ale jak widać nie będzie mi to dane.

- Co się stało? - spytałam, siadając.

- Osa-senpai zaginęła - wyjaśniła Momoko. - Nie możemy jej znaleźć.

I wtedy przypomniałam sobie o skrawkach materiału i tej zmasakrowanej ręce...

- Nie widziałaś jej może? - spytała Momoko.

No, nie w całości.

- Dzisiaj nie - odparłam.

- Pomyślałam, że może coś ci powiedziała. Gdzie idzie albo coś - wyjaśniła Momoko.

- Ostatnio widziałam ją w lesie - oznajmiłam. - Ostrzegałam ją, że powinna wracać do Shoushinji, bo może natknąć się na jakieś dzikie zwierzęta albo gorzej.

- Czyli powinniśmy przeszukać las? - spytała Momoko.

- Myślę, że to będzie najlogiczniejsze rozwiązanie - przyznałam.

Aoi wezwała policję, która przyprowadziła ze sobą psy tropiące. Na początku Yasumin i Momoko towarzyszyły policjantom w poszukiwaniach, ale kiedy tylko znaleziono fragmenty ludzkiego ciała, odesłano je z powrotem do Shoushinji.

Psy znalazły również spinki Osy i jej komórkę. Fragmenty jej ciała były rozrzucone w promieniu trzydziestu metrów.

Kiedy Aoi oznajmiała swoim podopiecznym, co się stało z Osą, wszystkie wyglądały, jakby nie do końca jej wierzyły. Yasumin zemdlała, Momoko i Hime płakały. Nami jedynie skierowała swój wzrok na mnie, jakby niemo oskarżając mnie o to, co się stało.

Ale przynajmniej wiedziałam, że miałam rację. Osa naprawdę nie miała szans na przeżycie.

I rzeczywiście nie przeżyła.

The end

środa, 10 lipca 2024

Defy Fate to Fade Away to Oblivion

Uniwersum: Aoishiro

Pairing: Kohaku&Syouko

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: obyczaj

Ostrzeżenia: spoilery do gry

Notka autorska: Ending XLVI (Kohaku's first bad ending).




Leżałam na ziemi, czując, jak wieczorny wiatr muska mój lewy policzek. Prawy tonął w mojej własnej krwi.

Umierałam.

Umierałam i nic nie mogłam na to poradzić.

Miałam jedynie nadzieję, że Syouko uciekła, a to kenki jej nie dogoniło. Że stało się coś, co powstrzymało kenki przed zabiciem mojej kolejnej ukochanej.

Aż coś mnie zabolało. Ale nie rany, które zadała mi moja przeciwniczka, tylko coś w środku. Prawdopodobnie resztki człowieczeństwa, które Syouko udało się obudzić.

Nagle usłyszałam szelest liści. Próbowałam się podnieść, lecz na darmo. Ktoś położył coś, albo kogoś, na trawie niedaleko mnie. I wtedy ktoś trącił mnie stopą.

- Onmyouji - usłyszałam czyjś głos.

O ile mnie pamięć nie myliła, należał do tej onikiri.

Otworzyłam jedno oko. Tak. To ta dziewucha.

Jednak wtedy zauważyłam Syouko leżącą na ziemi. Jej czarne włosy rozsypały się na trawie. Jej ubrania były pokryte krwią, a na szyi widniała głęboka rana.

Zdawała się nie oddychać.

- Onikiri - szepnęłam. - Czy to...

- Ta dziewczyna nie żyje, nie przejmuj się - mruknęła.

Jęknęłam.

Jak mam się nie przejmować?! Syouko nie żyje!

I to moja wina. Nie potrafiłam jej ochronić. To kenki było zbyt silne.

- Przenieś ją - poprosiłam spokojnie, powstrzymując się od płaczu.

Onikiri zmarszczyło brwi.

- Co takiego?

Jej głos był szorstki.

- Chcę... ostatni raz... - mój głos słabł. Nie miałam siły mówić.

Onikiri westchnęła i podeszła do Syouko, po czym wzięła ją na ręce. Przeniosła ją i położyła obok mnie. Czułam zapach jej krwi. Mogłabym się jej napić i odzyskać siły. Mogłabym też przemienić Syouko w onmyouji.

Ale czy jestem w stanie zrobić coś takiego? Skazać ją na wieczne życie w samotności?

- Przepraszam... - szepnęłam, wtulając się w Syouko. - Nie potrafiłam... cię ochronić...

Siły zupełnie mnie opuściły. Zamknęłam oczy.

- Pochowaj nas - powiedziałam dziwnie stanowczo, jak na to, że ledwie żyłam.

Onikiri zdawała się być zdezorientowana. A tak przynajmniej wnioskowałam po tej ciszy, która zapadła.

A może to po prostu ja przestałam już słyszeć?

Chociaż słuch chyba traci się przed śmiercią jako ostatni.

Więc chyba nadszedł już czas.

Powoli pogrążałam się w ciemności, przestając czuć zimną skórę Syouko pod palcami, woń i smak krwi.

Gdzieś na granicy świadomości słyszałam jeszcze podniesione głosy i onikiri kłócącą się z grupą osób.

Jedna z nich złapała Syouko za ramiona, trącając moją dłoń.

I wtedy moje zmysły się wyłączyły, jeden po drugim.

Syouko była bezpieczna. Nie wiem, co stanie się z moim ciałem, i mało mnie to obchodzi. Ale Syouko była bezpieczna. Są tutaj ludzie, którzy się nią zaopiekują. Pochowają. Tak jak poprosiłam tę onikiri.

Może nie spocznę obok niej, ale...

I nagle w połowie myśli świat wokół mnie zniknął, a białe światło otuliło mnie swoim ciepłem.

Szum wiatru był ostatnim, co usłyszałam w tym właśnie utraconym życiu.

The end

środa, 8 maja 2024

Oil on the fire

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Sig&Izumi Curtis, wspomniane Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony

Notka autorska: Tak sobie pisałam o tych dzieciakach i pomyślałam "A co gdyby ktoś je spotkał?". A potem nagle sobie uświadomiłam, że w żadnym fiku nie pojawiła się Izumi, która jest jedną z moich ulubionych postaci. Uznałam to za skandal i tak oto z tych dwóch rozkmin powstał ten fik.




Przyjazd do Dublith był dla generał Olivier Miry Armstrong na rękę. Nie dość, że mogła załatwić sprawy służbowe, wykorzystując do tego swojego tchórzliwego brata, to jeszcze przy okazji miała okazję odwiedzić Izumi Curtis. Chciała zobaczyć, jak jej towarzyszka broni się miewa.

Kiedy tylko wysłała Alexa ze swoim oddziałem, by zrobili rozeznanie w sprawie ukrywającego się w mieście przestępcy, ruszyła z Milesem w stronę domu Curtisów. Była tu już kilka razy, więc pamiętała drogę.

- Ile razy mam powtarzać, że musicie zachować czujność?! - usłyszała głos Izumi i uśmiechnęła się pod nosem.

Dobrze myślała, że trafi tędy do celu.

- Jak myślisz, generale, kto tym razem wystawia cierpliwość pani Izumi na próbę? - spytał Miles.

- Zaraz się przekonamy - odparła Olivier, podchodząc do furtki.

Na podwórku zobaczyła piątkę dzieci w różnym wieku. Zamrugała. Naprawdę, było ich tam pięcioro. Najmłodsze miało jakieś pięć lat, był to chłopiec z roztrzepanymi blond włosami. Obok niego stała czarnowłosa dziewczynka, o rysach i kolorze skóry świadczących o xingejskim pochodzeniu przynajmniej jednego z jej rodziców. Była nieco starsza od blondwłosego chłopca i tylko trochę młodsza od drugiej z czarnowłosych dziewczynek, która wyglądała jednak na typową Amestryjkę. Najstarsze z dzieci było złotowłosym chłopcem, trzymającym w tej chwili rękę na ramieniu równie złotowłosej dziewczynki, młodszej od niego z góra dwa lata, ale raczej starszej od wyższej z czarnowłosych dziewczynek. Chłopiec miał na oko tak z 10-12 lat.

- Naprawdę, jesteście czasem tak lekkomyślni jak wasi rodzice - Izumi westchnęła, zaczesując siwy warkoczyk za ucho. - Zwłaszcza wy, głupi jak wasz ojciec.

Tu spojrzała na złotowłose rodzeństwo, po czym przeniosła wzrok na furtkę, zauważając Olivier i Miles.

- Och, Olivier - powiedziała dziwnie zaniepokojonym głosem. - Przywitajcie się, dzieciaki.

- Dzień dobry! - zakrzyknęły dzieci chórem, odwracając się do Olivier i Milesa.

- Co cię tu sprowadza? - spytała Izumi, opierając się o barierkę.

- Chciałam tylko odwiedzić starą przyjaciółkę - wyjaśniła Olivier. - Ale widzę, że jesteś nieco zajęta.

- Tak, Elricowie podesłali mi uczniów - przyznała Izumi. - Te najstarsze to ich dzieci, a ta mała z xingejskimi genami to córka Alphonse.

- A ta pozostała dwójka? - spytał Miles, bacznie obserwując brązowooką dziewczynkę i czarnookiego chłopca.

Gdzieś już widział te oczy.

- To... - zaczęła Izumi, ale w tym momencie podszedł do niej Sig i położył jej dłoń na ramieniu.

- To dzieci mojego kuzyna - oznajmił.

- Tak, dokładnie - Izumi uśmiechnęła się, kładąc dłoń na jego dłoni.

- Rozumiem - Olivier zmarszczyła brwi, obserwując najmłodszego chłopca.

Gdzie ona już widziała tę strukturę włosów?

- Może zostaniecie na obiad? - zaproponowała Izumi.

- Z przyjemnością - Olivier kiwnęła głową.

- Alex z wami jest? - spytał Sig, wpuszczając ich do środka.

- Jest na misji. Mogę mu zabrać jakieś resztki, jak coś zostanie - oznajmiła Olivier, idąc pewnym krokiem w kierunku drzwi.

- Rozumiem - Izumi odwróciła się do swoich uczniów. - Zbierajcie się, koniec na dziś. Idźcie umyć ręce i nakryjcie do stołu.

- Tak jest! - dzieci zasalutowały i pobiegły do domu.

- Twardą ręką ich trzymasz - stwierdziła Olivier, podając Milesowi kurtkę od munduru. Ten powiesił obie na wieszaku przy drzwiach.

- Jak muszę, to trzymam - Izumi uśmiechnęła się czule. - Nie mów im tego, bo się za bardzo rozleniwią, ale to pojętni uczniowie.

- Skoro tak mówisz - Olivier usiadła przy stole. - Nawet ten mały?

- Maes? Jest jeszcze za młody, by rozumieć tyle, co reszta, ale szybko się uczy - odparła Izumi. - Dzieciaki Elriców wrócą do domu po treningu, on i jego siostra tu zostaną. Kuzyn Siga tak zadecydował.

- Och, więc ten mały ma na imię Maes? - spytał Miles, patrząc na chłopca, który właśnie ledwie postawił dzbanek soku na stole. - Skąd taki pomysł na imię?

- Kuzyn takie nosi - wtrącił się Sig, nalewając Olivier zupy do miski. - Nazwał syna po sobie. Też uważam to za dziwne.

- Uhm - Olivier przyjrzała się uważnie dzieciakom. - Czyli te najstarsze to...

- Wendy i Edwin Elric - Wendy przedstawiła siebie i brata. - A kim pani jest?

- To pewnie ta przerażająca baba, co o niej tata opowiadał - odparł Edwin, siadając do stołu. - To prawda, że groziła mu pani wyrwaniem antenki?

- "Przerażająca baba"? - powtórzyła Olivier, czując, że jej powieka drga.

- Edwin, wpakujesz nas znowu w kłopoty! - oburzyła się Wendy.

- Ej, ostatnio nie wpakowałem nas, tylko mnie i Ning!

- Ale mi różnica... - mruknęła Ning, siorbiąc zupę.

Naprawdę wyglądała jak typowa Xingijka, jedynie oczy miała złote jak Alphonse.

Ach, ten geny Xerxejczyków...

- Ning, gdzie twoje maniery? - starsza z czarnowłosych dziewczynek rzuciła jej mordercze spojrzenie.

- W Xing siorbanie jest oznaką szacunku - oburzyła się Ning. - To oznacza, że mi smakuje. Poza tym, nie strofuj mnie, jestem księżniczką, Lizzie.

- Taka księżniczka, a pierwsza jesteś do taplania się w błocie, jak pada - prychnęła Lizzie.

- Lizzie, nie śmiej się ze mnie przy obcych!

- Ning Elric, nasza kuzynka - przedstawiła ją Wendy. - Specyficzna jest, ale wie pani, to te geny cioci May.

- Wendy! - oburzyła się Ning.

- Spokój! - Izumi pogroziła im palcem. - Nie możecie być spokojni jak Maes?

- To nie nasza wina, że jest taką flegmą - stwierdził Edwin, odkładając miskę do zlewu.

- Ej, odczep się od mojego brata - Lizzie mało nie rzuciła w niego łyżką.

- Bo co mi zrobisz, królewno Elizabeth?

- Nie nazywaj mnie tak!

- Twój tata ciągle cię tak nazywa.

- Ale to mój tata!

- POWIEDZIAŁAM, CISZA! - Izumi uderzyła dłońmi w stół.

Mały Maes aż podskoczył na krześle.

- Przepraszamy - mruknęły dzieci, spuszczając głowy.

- Ciekawe towarzystwo - stwierdziła Olivier, kiedy Sig nałożył jej gulaszu na talerz. - Elizabeth i Maes, tak?

Lizzie popatrzyła na nią tymi swoimi oczami w kolorze ciemnego bursztynu.

- Tak - przyznała. - Czemu akurat my?

- Jak brzmi wasze nazwisko? - spytała Olivier powoli.

- Hawkeye - odparła Lizzie.

Edwin zakrztusił się ziemniakami.

- Popularne nazwisko w moich stronach - Sig klepnął Edwina w plecy. - Lizzie, o czym rozmawialiśmy ostatnio?

- ...a. Sorry - Lizzie wróciła do jedzenia gulaszu, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy, w czym leży problem.

- Ach tak - Olivier spojrzała na małego Maesa. - Maes Hawkeye. Cudowne połączenie. To z kim kapitan Riza Hawkeye ma te dzieci?

Tym razem to Wendy spojrzała na nią z przerażeniem. Jej błękitne oczy stały się niemal granatowe.

- Myślisz, że mój kuzyn może być spokrewniony z panią kapitan, kochanie? - zastanowił się Sig.

- Nie mam pojęcia, to twój kuzyn - odparła Izumi.

- Ale nic nigdy o tym nie wspominał. Może nie jest świadomy tego, że ją znamy?

- Zakładam mimo wszystko, że to zbieżność nazwisk - stwierdziła Izumi. - Edwin, zbierz talerze i zabierz wszystkich do pokoju.

Edwin spojrzał na Izumi stanowczym wzrokiem. W jego złotych oczach zalśniła jakaś niema prośba, której Olivier nie potrafiła rozszyfrować.

Wendy pomogła bratu posprzątać i zgarnęła młodsze dziewczynki ze sobą. Edwin wziął przysypiającego nieco Maesa na barana i wkrótce cała piątka opuściła kuchnię.

- Olivier, ta sprawa jest bardzo delikatna. Proszę cię, jako twoja przyjaciółka, nie drąż - powiedziała Izumi stanowczo. - Zdaję sobie sprawę, że jako generał masz swoje obowiązki, ale naprawdę. To nie chodzi tylko o zasady, tu chodzi o te dzieciaki i o to, że daliśmy słowo ich rodzicom.

- Naucz tę małą tak nie paplać - stwierdziła Olivier. - Bo jak na razie słabo jej wychodzi utrzymywanie sekretów.

- Czyli jeśli dobrze rozumiem, to naprawdę są dzieci pani kapitan Hawkeye? - spytał Miles.

- Oczywiście, że tak - Olivier prychnęła. - A teraz przefarbuj w umyśle włosy małego  M a e s a  na czarny. Kogo ci on przypomina, Miles?

Miles zamyślił się na chwilę, po czym zamrugał.

- Nie... - powiedział z niedowierzaniem.

- Tak! - Olivier zaśmiała się histerycznie. - Ten głupiec Mustang zapłodnił swoją podwładną! Dwa razy!

- Cóż, bajka z kuzynem nie wyszła tym razem - Sig westchnął ciężko.

- Olivier - powiedziała Izumi stanowczo.

- Słuchaj, chcesz to załatwić jak kobieta z kobietą? - spytała Olivier. - Ty wygrasz, to nic nikomu nie powiem, ale nie ukrywam, że szantażowania tym Mustanga nie mogę sobie odpuścić. Jak wygram, jutro wie o tym cała armia.

- Przyjmuję wyzwanie - oznajmiła Izumi, wstając od stołu. - Idziemy na zewnątrz.

- Cudownie - Olivier również wstała i poszła za nią na dwór.

- Pozabijają się, co nie? - Sig pomasował skronie palcami.

- Obawiam się, że tak - przyznał Miles. - Ma pan jakiś trunek? Potrzebuję się napić.

* * *

- No żebyś wracała z misji ze złamaną ręką, siostro? - Alex spojrzał na Olivier ze zmartwieniem.

Prócz wyżej wymienionego złamania, miała też rozciętą wargę i niezliczoną ilość siniaków, na całe szczęście nie na twarzy.

- Przynajmniej nikt nie będzie wiedział, że nie byłam z tobą u tego kryminalisty - stwierdziła Olivier.

- Pani Curtis to jednak potrafi być brutalna - przyznał Miles. - Swoją drogą, sir?

- Tak?

- Dałaś jej wygrać, sir?

- Tak - Olivier kiwnęła głową i zaraz tego pożałowała. Kark też miała nadwyrężony.

- Mogę wiedzieć, dlaczego? - spytał Miles.

- Wizja szantażowania Mustanga jest bardziej kusząca niż totalne rozwalenie mu kariery - wyjaśniła Olivier. - Poza tym, nie mogę tego samego zrobić kapitan Hawkeye. To zbyt silna i piękna kobieta, żebym mogła jakiemuś bezmózgowi być powodem jej krzywdy i to z mojej strony.

- To nie wyjaśnia, czemu pozwoliłaś pani Curtis wygrać, sir - stwierdził Miles.

- Żeby nie pomyślała, że jestem taka miękka - odparła Olivier. - Przystałabym na jej prośby i co? Co by ze mnie był za generał?

- Racja - zgodził się z nią Miles.

- Czekajcie, o czym wy rozmawiacie? - Alex spojrzał najpierw na Olivier, potem na Milesa.

- Nie interesuj się, Alex - mruknęła Olivier. - Najlepiej, jak zapomnisz o czymkolwiek, o czym rozmawialiśmy.

- Tak jest, pani generał - major Armstrong jej zasalutował.

- Kto ci pozwolił nazywać mnie per "pani"?!

- Przepraszam, siostro!

- Jesteśmy na służbie, Alex!

- Przepraszam!

Miles jedynie westchnął ciężko.

A mogli go zabić podczas ishvalskiej czystki...

The end

poniedziałek, 6 maja 2024

Midnight Rain

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, koszmary

Notka autorska: Nie, nie skończyłam jeszcze torturować Roya Mustanga. XD



Słońce czy też inne źródło światła zazwyczaj jest dobrym znakiem. Ale tym razem promienie raziły go w oczy, wręcz go oślepiając.

Piasek wokół niego wydawał się płonąć. Powietrze było gorące, duszące i wręcz można było je kroić. Aż w końcu stanęło w ogniu, zamieniając piasek w szkło, które pękło momentalnie pod jego stopami.

Zaczął spadać. Poczuł dłonie na ramionach i oddech na karku. Czuł zapach zakrzepłej krwi, metaliczny i drażniący. Słyszał w oddali płacz dziecka.

- Nie zdołałeś mnie uratować, co? - usłyszał szept tuż przy uchu.

Nie chciał się odwracać. Wiedział, że zobaczy Hughesa. Martwego. Bo przecież i tak od dawna nie żył.

Ale i tak to zrobił. Hughes był blady, ranny i miał zaschnięte łzy na policzkach. Okulary przekrzywiły się na jego nosie. Jego ciało było lekko przezroczyste.

- Minęło piętnaście lat, co nie? - powiedział spokojnie, zdejmując mu jego własne okulary. - Myślisz, że upodabniając się do mnie, zdołasz cokolwiek zrobić?

Czarne macki wciągnęły go w Bramę. Świat utonął w ciemnościach.

- Mustang!

Pazury Lust przeszyły go na wylot. Czuł, jak jego lewa strona płonie.

- Do cholery, Mustang!

Jego dłonie zacisnęły się z bólu. Znów czuł ostrza przybijające go do podłogi.

- Obudź się!

...co?

- Cholera no, Roy!

Usiadł gwałtownie, pstrykając palcami i zamarł w bezruchu, oddychając ciężko.

Edward Elric spojrzał na palce Roya, które zatrzymały się tuż przed jego twarzą i z rękami wciąż podniesionymi w obronnym geście, spojrzał prosto w oczy Płomiennego Alchemika.

- Wiesz, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nie śpisz w tych swoich rękawiczkach - mruknął Edward. - Ale mógłbyś już wziąć te paluchy.

Roy wstrzymał na chwilę oddech i opuścił rękę. Dopiero wtedy przypomniał sobie, gdzie jest.

Przyjechali z Rizą do dzieci. Roy zaproponował, że zajmie kanapę, chociaż Elricowie próbowali go przekonać, że jest gościem i należy mu się łóżko, ale dali się przekonać, że sypiał w gorszych warunkach. Poza tym, naprawdę nie było aż tak źle. Kanapa była całkiem wygodna, to musiał przyznać.

Tylko sęk w tym, że chyba miał koszmar.

- ...Stalowy - mruknął Roy, nie patrząc na niego.

- Darłeś się - oznajmił Edward. - Przez sen. Przepraszałeś kogoś, chyba Hughesa. Akurat byłem w kuchni, bo mi w gardle zaschło i chciałem się wody napić. Właśnie, może chcesz wody? Bo w końcu sam się nie napiłem. Wolałem najpierw się upewnić, że mi zaraz tu nie spadniesz na podłogę, bo z twoim szczęściem to znowu byś sobie rękę złamał.

Roy tylko przytaknął w odpowiedzi. Edward poszedł do kuchni i wrócił z dwiema szklankami wody, po czym dał jedną Mustangowi.

- Serio się darłeś - mruknął. - I patrz, znowu musiałem cię budzić.

- Uhm - Roy upił wypił pół szklanki duszkiem i mało się nie zakrztusił. Jednocześnie miał ściśnięte gardło, jak i czuł pustynny piasek w ustach.

- Widzisz coś w ogóle bez okularów? - spytał Edward. - W sensie, wiem, że już kilka razy pytałem, ale wiesz, jesteś po czterdziestce, więc wzrok ci pewnie słabnie ze...

- Pada - przerwał mu Roy, patrząc pustym wzrokiem w szklankę.

- Co? - Edward spojrzał przez okno. - Być może. W sumie nie wiem. Musiałbym się upewnić.

- Sam to zrobię - stwierdził Roy, odrzucając koc, zakładając kapcie i idąc w kierunku drzwi.

- Ej, ale jest nieco zimno, czekaj - Edward podbiegł do niego, zgarniając po drodze ich płaszcze. - Czekaj no, zmarzniesz przecież. Hawkeye mnie zamorduje. Winry też mnie zamorduje, bo jeszcze dzieci zarazisz czy coś. Wendy dopiero co miała świnkę, a jak Edwin choruje, to normalnie jest nie do zniesienia. Zachowuje się wtedy tak dziecinnie, że normalnie Maes jest dojrzalszy, a ten dzieciak ma roczek. Lizzie się z niego zawsze śmieje. W sensie z Edwina. Ma to po tobie.

- Jak widać - Roy okrył się płaszczem, który Edward zarzucił mu na ramiona. - Mówiłem, że pada. Idź do środka.

- Hm? - Edward spojrzał na niego, zdezorientowany. - Przecież nie pada. Jest co najwyżej trochę wietrznie.

- Pada - powtórzył Roy jak mantrę, zamykając oczy.

Edward zmarszczył brwi, rozglądając się. Może jeszcze nie do końca się obudził i naprawdę nie mógł zauważyć ani kropli deszczu?

Przeniósł wzrok na Mustanga, który oparł się o ścianę i zasłonił oczy dłonią. Było ciemno, jedynie liche światło z wewnątrz domu i mglisty blask księżyca pozwalały mu cokolwiek widzieć.

I wtedy się zorientował, że ten głupi generał naprawdę... płacze.

- Ty... Ty tak serio? - Edward zamrugał, przypominając sobie, jak bardzo spanikował, kiedy jego własny ojciec się przy nim popłakał.

Ale to było wieki temu. Musiał uspokoić swój znowu szalejący umysł. Nienawidził płakać, ani oglądać czyichś łez, więc jedynie oparł się plecami o ścianę tuż obok Mustanga i spojrzał w gwiazdy.

- Masz rację. Pada - powiedział w końcu, wpatrując się w niebo. - Ale nie myśl, że będę twoją parasolką. Mogę co najwyżej iść ją obudzić.

Roy mruknął coś niezrozumiale w odpowiedzi. Edward poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się nieco złośliwie.

Dziwna była ta ich przyjaźń. Jak wojskowego psa z bezpańskim kotem.

The end

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Hang by a thread II

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, skutki przemocy

Notka autorska: Spadną, czy nie spadną, oto jest pytanie.




Zobaczył Rizę i Elizabeth, które coś do niego mówiły. Zobaczył też Hughesa, który uśmiechnął się lekko i potrząsnął go za ramię. Na koniec Madame Christmas ochrzaniła go za bycie leniwą bułą, bo nie tak go wychowała.

- Ej, Mustang, budź się! Nie odpływaj mi tutaj!

Roy ocknął się, czując się jeszcze gorzej. Podniósł wzrok i spojrzał na Edwarda, który obserwował go uważnie.

- Co ty sobie wyobrażasz, co? Przecież masz wstrząs mózgu! Jak zaśniesz, to się możesz nie obudzić, a jedną śpiączkę już w swoim życiu zaliczyłeś! I to ja musiałem cię budzić!

- Tak, mówiłeś to już - przypomniał mu Roy i zorientował się, że nie ma pojęcia, ile czasu minęło, ale wiedział jedno.

Nie czuł ręki. Nie miał czucia w palcach, które nadal zaciskał na dłoni Edwarda. Zbyt długo była w górze.

- Jesteś okropny, wiesz? - mruknął Edward. - Ciesz się, że to ja jestem z tobą w tej sytuacji, a nie ktoś inny. Nikt inny by nie wytrzymał.

- Ktoś inny może byłby na tyle silny, że nie musielibyśmy tu wisieć - przypuścił Roy.

- Mam cię puścić, czy co?! - Edward chciał potrzeć skronie, a potem przypomniał sobie, że obie ręce ma zajęte. - Jaki ty czasem jesteś irytujący...

- Właściwie, to powinieneś - stwierdził Roy. - Nie czuję palców, Stalowy. Nie wiem, czy nadal cię trzymam. Nie kontroluję swojej dłoni.

- ...to wyjaśnia, czemu poluźniłeś uścisk - odparł Edward. - Aczkolwiek trochę to dziwne, że tak szybko ci zdrętwiała na tyle, że już nic nie czujesz.

- Odkąd Bradley przebił mi dłonie, nadal mam problem z czuciem w nich.

- To było ponad dziesięć lat temu, Mustang.

- Takie rany nigdy się do końca nie goją, Stalowy.

- No tak, skoro uszkodziło ci nerwy... - Edward zadumał się na chwilę. - Ale ani myśl, że pozwolę ci spaść! Będziemy tu wisieć nawet do końca świata!

- Jesteś pewien?

- Jestem! Ten korzeń może nie jest... - Edward przerwał gwałtownie i znowu jęknął. - Naprawdę mógłbyś być trochę lżejszy.

- Nie utrzymasz nas - powiedział Roy spokojnie.

Za spokojnie.

- Jak się nie zamkniesz, to...

- Czemu jesteś taki uparty? - spytał Roy. - Po prostu mnie puść. Będziesz mógł się wtedy wspiąć na skarpę i znaleźć pomoc. Twoje ręce krwawią, prawdopodobnie masz nadwyrężone stawy w obu ramionach, korzeń pęka, a ty non stop podkreślasz, że jestem za ciężki. Więc mnie puść. To jedyne logiczne rozwiązanie.

- Podkreślam to, bo wiem, że nie miałbym problemu z utrzymaniem kogoś innego! - zawołał Edward. - I, być może, w wielu przypadkach, miałbym mniejszy problem, by kogoś innego po prostu skazać na lot tam na dół. Ale ty tu zostajesz, Mustang, nie masz prawa spadać! Sam mówiłeś, że będzie trudno to wyjaśnić Hawkeye i Lizzie!

- Mówiłem to w sytuacji, w której chciałeś mnie zrzucić tylko dlatego, że wszedłem ci na ego. Teraz chcę, byś ratował swoje życie - oznajmił Roy. - Masz dwoje dzieci, Stalowy. Żonę. Szczęśliwe życie. Puść mnie.

- Nie.

- Puść mnie.

- Nie! - Edward jeszcze mocniej zacisnął palce na jego dłoni. - Od kiedy Edwin i Wendy się liczą, a Lizzie nie?! Bo jest ich dwoje?!

- Bo Lizzie jest pod dobrą opieką - wyjaśnił Roy. - Korzeń pęka. Widzę to. Masz zamiar za każdym razem puszczać go i łapać drugą ręką? Ostatnim razem mało nie spadłem, tylko szczęśliwym trafem zdołałem złapać twoją nogę.

- Przestań.

- Musisz pozwolić mi spaść, Stalowy.

- Przestań!

- Wiem, że nie potrafisz zabijać, ale pomyśl o tym jak o wykorzystaniu źródła energii z kamienia filo...

- PRZESTAŃ!

Roy podniósł wzrok i spojrzał na niego. Edward oddychał płytko, oczy miał zaszklone i wyglądał, jakby chciał go pobić.

- ...Stalowy?

- Al ma starszego brata, nie? - zaczął Edward. - Nie wiedziałem, jak to jest być młodszym rodzeństwem. Przez ponad dekadę tego nie wiedziałem. A potem zjawiłeś się ty!

- Co? - Roy zamrugał.

- Wkurzasz mnie niemiłosiernie i mam ochotę ci urwać głowę, którą i tak non stop trzymasz w dupie, ale jesteś moim starszym bratem, okej? Nie wiem, czy chciałeś mieć takich dwóch irytujących, młodszych braci jak ja i Al, ale ta-dam, jesteśmy. Magia, nie?

- Próbujesz mnie wziąć na litość, Stalowy? - spytał Roy. - Naprawdę nie czuję tej ręki...

Jego bezwładne palce prawie wyślizgnęły się z uścisku Edwarda, który wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, brzmiący jak połączenie jęku i warczenia.

- Kiedy ja serio tak myślę! - Edward ścisnął mocniej jego dłoń. - Choć raz posłuchaj kogokolwiek innego niż rozkazów od przełożonych!

Roy chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie korzeń trzasnął i obaj spojrzeli w górę.

Wisieli dosłownie na nitce.

- Stalowy - powiedział Roy stanowczo. - Ty nas może i utrzymasz, ale sam widzisz, jaka jest sytuacja.

- To nie jest równowarta wymiana! - Edward zacisnął powieki. - Nie podoba mi się to!

- Puść mnie.

- Powiedziałem, nie!

- To jest rozkaz, Stalowy i masz go wykonać!

- Nie jestem już w wojsku, Mustang - wycedził Edward przez zęby.

- To bądź dobrym młodszym bratem i to zrób! - wrzasnął Roy.

- Przestań!

- Proszę cię, Stalowy.

- Przestań!

- Przeproś ode mnie moje dziewczęta, okej?

- PRZESTAŃ!

Roy westchnął i puścił nogę Edwarda.

- CO TY ROBISZ?! NIE MASZ PRAWA TAM SPAŚĆ! ROY, DO CHOLERY, SŁYSZYSZ MNIE?!

Korzeń pękł ponownie. Bezwładne palce Roya wyślizgnęły się z uścisku Edwarda.

- MUSTANG!

Wiatr szumiał mu w uszach, a powierzchnia ziemi była coraz bliżej.

I wtedy usłyszał ten charakterystyczny, alchemiczny trzask.

Coś go zatrzymało, ale i tak spadł z dość wysoka, więc mimo wszystko stracił przytomność.

Znowu.

* * *

...myxfzbv.

...myarvfa.

...mbustag.

...MUSTANG.

- Mustang, budź się, cholero jasna no! Przecież wiem, że mnie słyszysz, ty idioto parszywy, generale zafajdany, kopany w zada!

- Ed, przestań, to go nie wróci do żywych.

- Nie mów o przywracaniu ludzi do żywych!

- ...wybacz, braciszku.

Otworzył oczy. Jedno szkło w jego okularach było pęknięte.

...cudownie. Czyli jednak zniszczył trzecie okulary w tym miesiącu.

Ach, no i teraz to na pewno miał połamane żebra.

- Spadł z pięciu metrów, ale chyba żyje - mruknął Al, pochylając się nad Royem. - Panie Mustang?

- Alphonse...? - Roy zamrugał i usiłował usiąść, ale zdecydowanie jego żebra nie były w dobrym stanie.

- Obudziłeś się, patałachu?! - Edward złapał go za marynarkę od munduru. - I co ty sobie wyobrażasz, co?!

- Ed, uspokój się, on jeszcze nie do końca kontaktuje - Al usiłował poluźnić uścisk. - Poza tym, palce sobie bardziej uszkodzisz.

- Ty się ciesz, że nas znalazłeś i mogłeś go danchemią nieco uleczyć i że się ocknął! - Edward spojrzał w pełne bólu oczy Roya. - Idiota.

Starszy z Elriców puścił go i zamknął oczy. Roy próbował utrzymać równowagę, ale upadł z powrotem na wznak i westchnął ciężko, po czym jęknął.

Oddychanie boli.

- Idiota - powtórzył Edward.

Roy zerknął na niego.

- Czemu jesteś... aż tak wściekły? - spytał słabo.

- Bo zmusiłeś mnie do tego, żebym cię puścił! - wrzasnął Edward, czując się, jakby był znowu bezsilnym nastolatkiem. - I znowu nas straszysz! Nie cierpię cię. Normalnie cię nienawidzę...

Edward rzucił Royowi mordercze spojrzenie i odwrócił wzrok. Drgnął jednak, gdy Roy położył dłoń na jego głowie i roztrzepał mu włosy.

- ...co ty wyprawiasz, do cholery? - spytał.

- Coś mi się zdaje, że tego potrzebowałeś - stwierdził Roy.

Edward jedynie prychnął.

- W sumie dobrze, że się tak darliście, bo bym was nie znalazł - stwierdził Alphonse. - Szkoda tylko, że nie wziąłem ze sobą aparatu, jak mi May radziła. Mógłbym wam teraz zdjęcie zrobić.

- Zamknij się, Al - mruknęli Roy i Ed jednocześnie.

Alphonse jedynie się zaśmiał. Ci dwaj byli do siebie tak podobni, że czasem miał wrażenie, iż to oni są ze sobą spokrewnieni, nie on i Edward.

Ale w sumie dobrze jest mieć dwóch starszych braci, no nie?

The end

czwartek, 25 kwietnia 2024

Hang by a thread I

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, skutki przemocy

Notka autorska: Shipy w zasadzie są tylko wspomniane, ale wklepuję je dla formalności. I przepraszam za ostatnią monotematyczność w moich fikach. XD

Ach, i tak, te dzieciaki z "Secret Mission" będą stałym elementem tej serii. Tutaj jest tylko Lizzie, bo rzecz dzieje się jeszcze przed narodzinami jej brata.



- Czy ty byś mógł się w końcu obudzić, czy masz zamiar być bezużytecznym balastem jak zwykle?!

Roy zamrugał. Zmarszczył się. Zamrugał ponownie. Potarł palcami skronie. I znów zamrugał.

- O, wow, ocknąłeś się! Cieszy mnie to, bo nieprzytomni ludzie są cholernie ciężcy, wiesz?!

Dobra, teraz miał pewność, że to głos nikogo innego jak Edwarda Elrica.

Podniósł wzrok. Jego czarne jak najciemniejsza noc oczy napotkały te złote jak słońce, należące do byłego Stalowego Alchemika. Ale jednej rzeczy nie rozumiał.

Czemu zobaczył w nich... Strach?

- Stalowy...? - zapytał powoli.

Edward prychnął.

- Nie, Yoki. Oczywiście, że to ja! A ty jesteś głupi i znowu muszę ratować ci dupę! Rozumiesz?! Muszę ci ratować dupę drugi raz, odkąd odszedłem z wojska! Trzeci, jeśli liczyć ratowanie ci dupy w kwestii łamania przepisów! I znowu cię budzić! Czy ja ci wyglądam na budzik, Mustang?! Weź sobie załatw taką funkcję w tym głupim, srebrnym zegarku, bo przysięgam, że sam poproszę o to Winry!

- Czemu krzyczysz? - mruknął Roy, próbując uwolnić prawą rękę z potrzasku, w którym aktualnie się znajdowała.

- Hola, hola, generale idioto! Ziemia do Płomiennego Alchemika, proszę o odbiór rzeczywistości! Ty w ogóle wiesz, w jakiej pozycji się znajdujemy?!

Roy rozejrzał się i zanotował trzy rzeczy.

Po pierwsze, Stalowy trzymał go za rękę.

Po drugie, nie miał pod nogami gruntu.

Po trzecie, Stalowy też nie miał, bo trzymał się korzenia wystającego ze skały.

Tak... Dyndali z jakieś 10-15 metrów nad ziemią. A jedynym jego zabezpieczeniem przed upadkiem były palce Stalowego wbijające się boleśnie w jego skórę.

- No złap się lepiej, nie mam już metalowej ręki, wiesz?! A to oznacza, że moje ręce są o wiele mniej wytrzymałe!

- Przestań wrzeszczeć - mruknął Roy, chwytając drugą ręką nogę Edwarda i zaciskając palce na jego dłoni. - Lepiej?

Edward westchnął z ulgą.

- Oczywiście, że lepiej - przyznał. - Pamiętasz, co się stało, czy za bardzo walnąłeś się w łeb?

- Pamiętam, że przyjechałeś do East City - mruknął Roy. - A potem chyba... Poszliśmy na spacer?

- Tak, bo chciałeś pogadać. I czym to się skończyło? - Edward zmierzył go wzrokiem.

- Nie mam bladego pojęcia - odparł Roy. - Pamiętam jedynie, że szliśmy przez park i tu mi się film urywa. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że mam wstrząs mózgu.

- Nie można mieć wstrząsu czegoś, czego się nie ma.

- Stalowy!

- Ale no. Uparłeś się, że pójdziemy na ten spacer, bo chciałeś podziękować za opiekę nad Hawkeye podczas jej... tajnej misji - kontynuował Edward. - I stwierdziłeś, że w sumie oboje macie u mnie dług, bo tobie uratowałem kiedyś życie, jak cię ten wodny idiota napadł. I nie wiem, wywołałeś prawdopodobnie wilka z lasu, bo znowu musiałem ci je ratować!

- To co dokładnie się stało? - spytał Roy, poprawiając okulary.

Wolał ich nie stracić. To by były już trzecie w tym miesiącu.

- Jakiś nawiedzony typ chciał cię skosić. Jak dla mnie, powinieneś chodzić z Hawkeye nawet do toalety - odparł Edward. - Na samym początku nie wiedziałem, co się dzieje, jak się nagle złapałeś za ramię, ale jak się zorientowałem, to cię odepchnąłem i sturlaliśmy się ze skarpy. No i teraz podziwiamy piękne widoki, co nie?

- Czekaj, Stalowy. Czemu w takim razie byłem nieprzytomny? - spytał Roy.

- Bo walnąłeś się w łeb, jak na ciebie skoczyłem! Ugh, chyba serio mocno przygrzmociłeś, skoro masz takie problemy z kojarzeniem faktów - Edward westchnął ponownie.

I wtedy do Roya dotarło, co młody Elric powiedział.

- Chwila. Ktoś do mnie strzelił? - spytał Mustang.

- Tak. Trafił cię w ramię i strzelił drugi raz, zanim zdążyłeś się odwrócić, ale cię osłoniłem.

- Osłoniłeś mnie?

- No ba! Oczywiście, że tak! - Edward spojrzał na niego z oburzeniem. - Co masz taką głupią minę? To nie pierwszy raz, kiedy ratuję twoje bezużyteczne jestestwo.

- Bardziej mnie zastanawia, co się stało z pociskiem - wyjaśnił Roy.

Jeśli Stalowy został postrzelony przez niego...

Swoją drogą, to tłumaczyło, czemu go prawe ramię tak bolało. Nie dość, że został postrzelony, to teraz jeszcze musi je trzymać w górze, bo spadł ze skarpy jak ostatni idiota.

Albo w sumie przedostatni, bo to Stalowy spadł z nim.

- Prawdopodobnie trafił w drzewo - odparł Edward. - Potem strzelił jeszcze raz, jak już spadaliśmy, ale kula tylko zniszczyła mi nowe spodnie i utknęła w metalowej nodze.

- Ach tak... - Roy westchnął ciężko. - Jesteś pewien, że nie strzelił czwarty raz?

- Jestem pewien. A co?

- Żebra mnie bolą. Upewniam się tylko, czy to złamanie, tudzież stłuczenie, czy może większy problem w postaci kuli tkwiącej między nimi - wyjaśnił Roy.

- Osłoniłem cię. Mam większe szanse na to, że mam kulę między żebrami - stwierdził Edward i zaklął. - Cholera, serio jesteś cięższy niż Winry w ciąży.

- Czy ty możesz się przestać czepiać mojej wagi? To, że ważę więcej od ciebie, czy Winry, jest po części spowodowane tym, że piłem mleko, jak byłem mały - Roy uśmiechnął się lekko złośliwie. - A ty nie piłeś i dalej jesteś.

- JESZCZE SŁOWO, A POZWOLĘ CI SPAŚĆ, MUSTANG!

- A jak wyjaśnisz to Rizie?

- Jak jej powiem, czemu spadłeś, to zrozumie, że jej chłopak to idiota!

- A Elizabeth?

Edward zamilkł. Ta dziewczynka była dla niego zbyt ważna. Nie potrafiłby spojrzeć w jej oczy w kolorze ciemnego bursztynu i powiedzieć jej, że ją zawiódł i nie dał rady uratować jej ojca.

Zwłaszcza, że była teraz w dokładnie tym samym wieku, co Elicia, kiedy Hughes...

- No dobra, nie puszczę cię - stwierdził Edward. - Ale robię to tylko po to, by twoja córka nie musiała pytać, czemu cię zakopują, skoro masz tyle pracy.

- ...Edward - warknął Roy.

Oho, chyba nastąpił na minę. Normalnie Mustang nie używa jego imienia.

- ...sorry - mruknął Edward i westchnął. - Dalej cię to boli, nie?

- Nie jesteśmy na sesji terapeutycznej, Stalowy - odparł Roy, ale i tak bezwolnie mocniej przytulił jego nogę.

- W sumie nie musisz odpowiadać. Oprawki okularów masz wręcz identyczne.

- ...Stalowy, bo ci przerobię nogę na patelnię i usmażę na niej jajko!

- Tylko spróbuj, to Winry... - Edward przerwał nagle i jęknął. - Czemu jesteś taki ciężki?

- Stalowy... - Roy spojrzał z niepokojem na korzeń, który ich trzymał przy życiu, a potem na dłoń swojego byłego podwładnego. - Ty nie wytrzymasz, trzymając nas w taki sposób.

- Zamknij się.

- Ewentualnie te korzenie pękną. To tylko kawałek drzewa, nawet nie otrzymują już pewnie dostatecznie dużo minerałów i zaczynają próchnieć.

- Powiedziałem, zamknij się!

Roy westchnął, odwracając wzrok od zakrwawionej dłoni Edwarda.

- Mogę spróbować się po tobie wspiąć, ale nie wiem, czy to wyjdzie - oznajmił.

- Zaryzykuj - Edward uśmiechnął się zawadiacko. - No dalej, panie generale. Hop siup na szczyt, jak w wojsku.

- Teraz ty mógłbyś się zamknąć - stwierdził Roy i usiłował się podciągnąć, łapiąc Edwarda w okolicy łokcia.

Czy mu się udało?

Tak.

Czy skutek tego gwałtownego ruchu był pozytywny?

Oj nie.

Korzeń zaskrzypiał złowrogo i pękł, zmuszając Edwarda do panicznego złapania się innej jego części. Całe szczęście młody Elric miał dobry refleks, bo inaczej już dawno by lecieli w dół.

I spadliby prawdopodobnie już za pierwszym razem...

Roy przez to zamieszanie zsunął się z powrotem po ciele Edwarda i cudem tylko złapał się jego stopy.

Ich ręce były teraz zbyt daleko od siebie, by mogli się złapać.

- Cholera jasna no - Edward próbował go dosięgnąć swoją poranioną ręką. - Podciągnij się trochę, Mustang.

- Lepiej się nie ruszajmy, bo ten korzeń znowu pęknie - stwierdził Roy.

- Nie dasz rady się utrzymać w taki sposób!

- Nie dam rady się również wspiąć.

- Ale... - Edward zacisnął zęby i jeszcze raz spróbował go dosięgnąć. - Nie pajacuj, łap się!

- Stalowy... - Roy zmarszczył brwi.

- No łap się!

- Twoja ręka krwawi. I tak się wyślizgnę.

- Powiedziałem coś!

- Jak zwykle jesteś uparty jak osioł - Roy zaśmiał się słabo. - Dobra, ale jak ten korzeń znowu pęknie, to tylko twoja wina.

Chwycił rękę Edwarda, czując wilgotną i ciepłą krew na swoich palcach. Nie wytrzymają tak długo. Wiedział, że nie.

Ale Edward Elric zawsze był i będzie zawzięty jak dzieciak kopiący dziurę na plaży tak długo, aż nie dokopie się do wody.

- No, teraz lepiej. Odzwyczaiłeś się od słuchania innych, co, generale? - spytał Edward, patrząc mu prosto w oczy.

- Być może - Roy zaśmiał się słabo.

Głowa go bolała. I żebra. Raczej nie były złamane, ale na bank obite. I trochę go mdliło od tego walnięcia się w łeb.

Poza tym, rana od kuli może nie była głęboka, ale nadal krwawiła i czuł, że całe ramię ma mokre.

Chciał spać...

- Mustang?

Spać...

- Mustang!

Zamknął oczy dosłownie na chwilę. A przynajmniej tak mu się wydawało.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Secret Mission IV

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, dylematy moralne bohaterów, ciąża i poród

Notka autorska: Tak, opisałam to. Nie, niczego nie żałuję.



Nie pamięta wiele z tego dnia. Pamięta, że cały dzień bolały ją plecy, aż w końcu wieczorem dostała pierwszych skurczy. Pamięta, że Edward darł się przez telefon na Roya i pamięta, że Winry i May przygotowywały rzeczy potrzebne do odebrania porodu. Pamięta napar z ziół podany jej przez Pinako, który smakował gorzej, niż cokolwiek, co gotowała Rebecca. Nic nie pomagało, powinna być w szpitalu, wiedziała, że powinna, że nie chciała leżeć na tym łóżku na wsi, ale taki sama sobie wybrała los.

Pamięta, jak ból rozchodził się od bioder po całym jej ciele, rozrywając ją od środka. Pamięta, jak wody jej w końcu odeszły i jak zacisnęła zęby, czując kolejny skurcz.

Nie wie, ile dokładnie czasu minęło od początku porodu, do momentu, kiedy drzwi uderzyły o ścianę tak gwałtownie, że Alphonse musiał je później naprawić alchemią, a dzieci Elriców się rozpłakały ze strachu. Wie jedynie, że Roy wpadł do domu Pinako Rockbell jak burza, rzucając niedbale swój płaszcz w stronę znowu drącego się na niego Edwarda i że podbiegł do niej tak szybko, że aż się wywrócił i wylądował przy łóżku na kolanach, a jego okulary prawie spadły mu z nosa.

Pamięta, że ją to rozśmieszyło i że się nawet naprawdę zaśmiała. Pamięta, że Roy złapał ją za dłoń i usiadł obok niej, ściskając delikatnie jej palce i sycząc z bólu, gdy Riza ani trochę delikatna w odwzajemnieniu tego gestu nie była. Pamięta, że Winry dołączyła wtedy do wrzeszczenia na Roya, bo to, że go "rączka boli", to taki pikuś w temacie tego, co przeżywa teraz jego ukochana. I miała rację, bo Riza czuła, jakby jej przynajmniej łamali wszystkie kości naraz.

Pamięta, jak przed oczami stanęły jej wojna w Ishvalu, wszystkie walki z homunkulusami i każdy moment w jej życiu, gdy musiała się bać o życie Roya. I wtedy zrozumiała, że teraz nie ma powodu, by się bać. Roy był bezpieczny. Nie musiała się bać. To tylko ból. Nie czuła strachu. Jedynie ból. Rozrywający. Oślepiający. Ogłuszający.

Ale pamięta też, że May w pewnym momencie zastanawiała się, czy to powinno trwać aż tak długo. I właściwie wszyscy się zdziwili, że od momentu, kiedy Roy rozwalił w pięknym stylu drzwi domu Pinako, Riza uwinęła się z dokończeniem cudu narodzin w kwadrans.

Tak, jakby tylko jego potrzebowała do tego, by urodzić to biedne dziecko.

* * *

- Mamo!

Riza rozłożyła szeroko ramiona i złapała w nie biegnącą w jej stronę małą dziewczynkę. Miała czarne włosy splecione w warkocz i brązowe oczy lśniące bursztynowym blaskiem. Edward stał w drzwiach, opierając się o framugę i obserwując Roya i Rizę, którzy przyjechali zobaczyć się ze swoją córką.

Elizabeth Hawkeye charakter miała niestety po ojcu, co doprowadzało Edwarda do szewskiej pasji, ale i tak kochał tę dziewczynkę chyba nawet bardziej od swojej bratanicy.

- Hej, Stalowy - Roy podszedł do niego i poklepał go po ramieniu. - Jak tam się Lizzie sprawuje?

- W porządku - odparł Edward. - Jest zafascynowana alchemią i danchemią. Non stop siedzi z nosem w książkach.

- To cudownie - Roy oparł się o jego ramię. - Mamy w sumie z Rizą do ciebie prośbę.

- Jaką znowu? - Edward zmierzył go wzrokiem.

- Możemy powtórzyć tajną misję sprzed kilku lat?

Edward zamknął oczy, policzył do dziesięciu, otworzył je i wrzasnął:

- CZY WY POTRAFICIE NIE ROZMNAŻAĆ SIĘ JAK KRÓLIKI?!

- ...też macie dwójkę dzieci!

- Bo jesteśmy małżeństwem i nasz związek nie jest zakazany, panie przyszły naczelniku oddziału geriatrycznego!

- Stalowy!

Edward oczywiście się zgodził, namówiony przez Winry i Alphonse.

Poza tym, rozczesując niesforne blond włosy małego Maesa Hawkeye'a, który patrzył na niego swoimi czarnymi jak wieczorne niebo oczami, ani trochę nie żałował bycia opiekunem tych dwóch diabełków.

...do czasu, aż Edwin nie przedstawił mu Lizzie Hawkeye jako swojej dziewczyny.

The End

niedziela, 21 kwietnia 2024

Secret Mission III

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, dylematy moralne bohaterów

Notka autorska: Przepraszam za ewentualny kryzys egzystencjalny spowodowany tym, przez co kryzys egzystencjalny ma Riza. XD



Riza siedziała na tarasie, wpatrując się w krystalicznie czyste niebo. Ptaki zaczęły swój popołudniowy koncert, Den spał w jej nogach, a Black Hayate rozłożył się na jej udach. Patrzyła na dzieci Elriców i zastanawiała się, czy jest w stanie zapewnić swojemu tak samo szczęśliwe dzieciństwo.

Czy w ogóle jest w stanie zapewnić mu cokolwiek?

Nadal nie podjęła decyzji, co ma zrobić z tym dzieckiem. Na początku myślała nawet o aborcji i chciała pozbyć się "problemu", zanim Roy by się dowiedział, ale... Nie potrafiła. To była cząstka jej samej i co najważniejsze, cząstka człowieka, którego kochała pół życia, odkąd ujrzała go w drzwiach domu jej ojca. Nastoletnia fascynacja przerodziła się w końcu w uczucie tak głębokie, że nie była w stanie już go powstrzymać. Zwłaszcza, kiedy próbowała zasnąć po tamtym koszmarnym dniu, w którym pokonali homunkulusy i ich przywódcę. Nie mogła, była zbyt roztrzęsiona wszystkim, co się stało. Leżała jedynie w łóżku z zamkniętymi oczami, zastanawiając się, co się teraz stanie z Royem. Odebrali mu wzrok. On nie widział. Jak miał iść dalej, gdy nie widział?! Mogła być jego oczami, ale to wciąż było za mało.

I wtedy to usłyszała. Ten cichy szloch tłumiony przez poduszkę. Wstała, podeszła do łóżka Roya i zastanawiała się, czy on płacze przez sen, czy mimo wszystko nie śpi.

Nie mogła się powstrzymać, by nie otrzeć mu łez, ale zapomniała przy tym, że on naprawdę stracił ten przeklęty wzrok! I ten delikatny gest, ta czułość z jej strony zmieniła się w strach, kiedy Roy gwałtownie od niej odskoczył i mało nie spadł z łóżka. Do dzisiaj pamięta, jak siedziała później przy nim, tuląc go jak matka, a nie jak ukochana kobieta, bo właśnie wtedy tego potrzebował.

Jej silny, ukochany mężczyzna, państwowy alchemik, awansowany na generała brygady dosłownie dzień później, drżał w jej ramionach jak dziecko. Człowiek, który przeżył wojnę i bycie bramą do Prawdy, totalnie się rozsypał. Jak domek z kart, które jako mała dziewczynka lubiła układać z mamą, zanim ta odeszła na zawsze.

Ta rozpacz wkrótce zmieniła się w radość, gdy Marcoh przywrócił Royowi wzrok. Właściwie, to była wręcz euforia. Kiedy wróciła do domu, nie mogła przestać się uśmiechać. A jej ukochany mężczyzna wyglądał jeszcze lepiej w tych okularach, tak bardzo przypominających te, które nosił Maes Hughes.

I nie zdziwiło jej wcale, gdy jakiś tydzień później usłyszała w środku nocy pukanie do drzwi i pierwsze, co poczuła, to dłonie Roya na swoich policzkach, a potem jego usta na swoich.

Ukrywanie tego związku nie było proste. Owszem, ich najbardziej zaufani ludzie wiedzieli, jej dziadek też wiedział, Rebecca wiedziała, ale to wszyscy. Ale ciąża? Przy tych wszystkich formach zabezpieczania się? Naprawdę?

Riza nawet nie chciała myśleć, co by było, gdyby porucznik Maria Ross nie zaproponowała tego planu. Wtajemniczyli ją w sumie tylko dlatego, że ona też musiała dawno temu zostać ukryta przed oczami żandarmerii.

I ani trochę nie była zaskoczona, że Roy i Riza są razem.

- Elizabeth? - Edward podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. - Jak się czujesz?

- W porządku - odparła Riza, uśmiechając się do niego. - Aczkolwiek nie bardzo rozumiem, dlaczego pytasz.

- Bo jesteś w dwupaku, ot co - odparł Edward, przyprawiając ją o gęsią skórkę. - Kiedy zamierzałaś nam powiedzieć?

Riza westchnęła ciężko.

- Jak zacznie być widać...

- Już widać - oznajmił Edward. - Mam kilka pytań. Mogę je zadać?

- Tak - zgodziła się Riza.

- To chodź do środka - Edward objął ją ramieniem i zaprowadził do pokoju, w którym byli już Winry, Al i May. - Siadaj.

Riza usiadła na kanapie i spojrzała na całą czwórkę.

- Macie zamiar mnie przesłuchiwać? - spytała.

- Tak - przyznała Winry. - Masz w ogóle opiekę zdrowotną?

- Mam - potwierdziła Riza. - Jak wychodzę na spacery, to tak naprawdę idę do lekarza.

- Przynajmniej tyle - mruknęła May. - Czemu nam pani nie powiedziała?

- Wolałam zachować to w tajemnicy tak długo, jak się da.

- Zemdlałaś i nastraszyłaś nasze dzieci. Niezbyt to odpowiedzialne - stwierdziła Winry.

- To było tylko raz i ocknęłam się szybko, nie musicie się o mnie martwić.

- Niech pani będzie - westchnął Al. - Który to w ogóle miesiąc?

- Początek piątego.

- Aha. I dopiero teraz się dowiadujemy. Świetnie - Winry westchnęła ciężko.

- To teraz ja - oznajmił Edward. - Planowane?

- Ed, nie zadawaj takich pytań! - oburzył się Alphonse.

- Pytam, bo chcę wiedzieć, czy mam jej gratulować - odparł Edward.

- Nie. Nie jest planowane - oznajmiła Riza. - Nie będę ukrywać, że jest inaczej. I nie wiem, czy jest sens mi czegoś gratulować. Chyba tylko, że wplątałam w kłopoty siebie, was i ojca dziecka.

- Kto jest ojcem, Mustang? - spytał Edward, sprawiając, że Riza aż się wzdrygnęła.

I nic nie odpowiedziała, jedynie wbiła wzrok w swoje buty.

- Wy w ogóle jesteście razem? - Edward podszedł do niej powoli. - Czy może tylko się z tobą przespał, by ukoić swoje nerwy po ciężkiej pracy?

- Edward! - zganili go Al i Winry.

- Jesteśmy razem dłużej niż ty i Winry - oznajmiła Riza. - I nie mów do mnie w taki sposób. Wiem, że się o mnie martwisz, ale zostaw Roya w spokoju!

"Roya". Nazwała go tak przy ludziach.

Ach, cudownie...

- Prze... Przepraszam - wydukał Edward. - Nie chciałem cię zdenerwować. Ogólnie nie powinnaś się denerwować. Tylko po prostu...

Westchnął ciężko i usiadł obok niej.

- Co masz zamiar zrobić dalej?

- Nie wiem - Riza schowała twarz w dłoniach. - Nie mam pojęcia. To dziecko potrzebuje rodziców, ale ja muszę trwać przy generale. Muszę przy nim być, Edward. Nie mogę odejść z armii, muszę poczekać, aż osiągniemy swój cel. A nawet jak osiągniemy... Nie mam pojęcia, co będzie dalej. Możemy nawet zginąć i wszyscy jesteśmy tego świadomi.

Riza zacisnęła dłonie w pięści.

- Jeśli uda nam się zdemilitaryzować państwo... Jeśli skażą nas na śmierć albo wtrącą do więzienia...

- To by nie było fair - mruknął Edward.

- Mordowaliśmy dzieci.

- Na rozkaz homunkulusów!

- Mogliśmy zdezerterować, Edward. I dobrze to wiesz - westchnęła Riza. - Jak mam dać komuś przyszłość, jeśli odebrałam ją tylu ludziom?

- To nie wyjaśnia, czemu mimo wszystko chcesz je urodzić.

- Bo nie mogę tak po prostu pozbyć się cząstki człowieka, którego kocham! - Riza spojrzała Edwardowi prosto w oczy.

Reszta siedziała cicho. Woleli się nie wtrącać w ich dyskusję. Patrzyli jedynie to na jedno, to na drugie.

Oboje mieli ogień w oczach.

- Niech zostanie tutaj.

Wszyscy odwrócili się w stronę, z której usłyszeli głos. Pinako stała o lasce w drzwiach swojego pokoju.

- Niech zostanie tutaj. Zajmiemy się nim, dopóki jego rodzice nie zmądrzeją i nie wybiorą jego zamiast kariery - stwierdziła. - Mam doświadczenie w odchowywaniu sierot. Tylko niech żadne z was nie umiera, bo nie będę robiła kolejnych protez dla głupich dzieciaków!

Riza nie wiedziała, czy to dobry plan. Ale to był jedyny, który w tym momencie miała.

- Dziękuję - powiedziała cicho, łapiąc Edwarda za rękę, co wprawiło go w totalne osłupienie.

Chociaż jeden problem miała z głowy.

sobota, 20 kwietnia 2024

Secret Mission II

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, dylematy moralne bohaterów

Notka autorska: Znowu zapomniałam dodawać części.



Tygodnie mijały powoli, a misja Rizy stawała się dla Elriców coraz większą zagadką. Al przefarbował jej włosy, Pinako wróciła z uzdrowiska, a Edward miał coraz większe wrażenie, że coś mu umyka, coś przegapia i cały czas nie mógł zrozumieć, co.

Zwłaszcza, że zarówno Winry, Pinako, jak i nawet May obserwowały Rizę z uwagą, jakby podejrzewały coś, czego on, Edward Elric, młody geniusz, nie mógł nawet określić, czym było.

- Alphonse? - Edward usiadł obok Ala, gdy ten czytał książkę na ławce przed domem. - Słuchaj, masz może jakiś pomysł, o co chodzi z tą misją Ha... Elizabeth?

- Pojęcia nie mam - odparł Al. - May twierdzi, że jej "energia" się zmieniła, cokolwiek ma na myśli. Babcia i Winry chyba też coś przeczuwają, bo mam wrażenie, że wręcz nie spuszczają z niej wzroku. Czym ona się w ogóle zajmuje?

- Dużo czyta, chodzi na spacery, przesiaduje z Denem, który ją wręcz uwielbia. Nawet bawi się z Edwinem i Wendy - wyjaśnił Edward. - Wyobraź sobie, że ona często z własnej nieprzymuszonej woli te moje dwa diabełki niańczy. Czyta im bajki, jak ja i Winry jesteśmy zajęci albo zmęczeni, a raz nawet zasnęła z książką dla dzieci w rękach. A dzieciaki? Spały wtulone w nią, a Den jeszcze położył jej głowę na kolanach. Nawet im zdjęcie wtedy zrobiliśmy.

- Ogólnie Den jej na krok nie odstępuje, nie? - spytał Al. - Widzę to za każdym razem, jak tu przyjeżdżam.

- Uhm - Edward zamyślił się na chwilę. - I często śpi z łepkiem na jej kolanach albo brzuchu...

Głupia myśl nagle zamigotała w głowie Edwarda. Bardzo głupia. Wręcz tak durna, że nie mógł uwierzyć w swoją nagłą głupotę.

- Al?

- Co?

- Nieważne - Edward machnął ręką. - To i tak niemożliwe, żeby Elizabeth była... No wiesz.

Alphonse zmarszczył się, po czym zamrugał z niedowierzaniem.

- Ale przecież ona jest nadal panną, no nie? - spytał Al. - W sensie, nie zmieniła nazwiska, ani nic.

- Mama też nie zmieniła - zadumał się Edward. - Ale kto mógłby...

Spojrzeli na siebie, po czym wybuchnęli śmiechem.

- Ta, bo ten wapniak akurat by odwalił coś takiego! - Edward poklepał się po sztucznej nodze. - Przecież oni nawet nie są razem!

- Nadal?

- Nadal - odparł Edward. - Znaczy, widać, że coś do siebie czują i jestem wręcz pewien, że o tym wiedzą. Może nawet wyznali sobie te uczucia, ale wiesz. Kariera ważniejsza. Nie są parą, mieliby wtedy naprawdę poważne kłopoty.

- Kto by znowu miał kłopoty? - Winry weszła na taras, niosąc zakupy. Edwin i Wendy grzecznie podreptali za nią, oboje z główką kapusty w rękach.

- Absolutnie nikt - odpowiedzieli Ed i Al. Winry zmierzyła ich wzrokiem.

- Mówcie, co znowu zmalowaliście - powiedziała stanowczo, grożąc im porem.

- Mama zła! - zawołał Edwin, rzucając kapustę na deski i uciekając do środka.

- Edwin! Nie rzuca się jedzeniem! - skarciła go Winry, nadal machając porem, po czym wskazała warzywem na Edwarda. - To twoja wina, że taki jest. Twoje geny.

- Ej no, bez przesady! - oburzył się Edward. - To ty go wystraszyłaś!

- Chodź lepiej, Wendy, mama i tata muszą pogadać - Al złapał ją za rękę i zaprowadził do drzwi.

- Pobawimy się z ciocią Ellie? - spytała Wendy.

Al zaśmiał się, słysząc, jak dziewczynka nazwała Rizę.

- O ile ma czas - obiecał bratanicy.

- A jak śpi? - spytała cicho Wendy. - Wcolaj spała na podłodze. Edwin nią tsąsł, a ona się obudziła dopielo po chwili.

Al zatrzymał się w otwartych drzwiach i spojrzał na Elriców.

- Wiedzieliście? - spytał Alphonse.

- Nie, nic nam nie powiedziała - zaprzeczyła Winry i westchnęła. - To tylko potwierdza moje przypuszczenia.

- Jakie znowu przypuszczenia? - spytał Edward.

- Mdleje? Okej, zdarza się. Ale to Ri... Elizabeth. A poza tym... - Winry odwróciła wzrok. - Nieważne. Chodźcie do kuchni, pomożecie mi z obiadem.

Kiedy obiad był gotowy, Riza usiadła razem z nimi do posiłku, jak gdyby nigdy nic. Den nie odstępował jej na krok, kładąc głowę na jej stopach.

- Może jeszcze porcyjkę, Elizabeth? - spytała Pinako. - Wyglądasz, jakbyś miała ochotę na dokładkę.

- Nie powinnam aż tyle jeść, ale dziękuję za troskę - odparła Riza.

- A może masz jakiś pomysł na obiad na jutro? - Pinako oparła głowę na ręce. - Nie bardzo wiem, czy to, co gotuje moja wnuczka na pewno ci pasuje.

- Naprawdę, nie trzeba się tak fatygować - stwierdziła Riza.

- Może jednak? - Pinako zdjęła okulary i wyczyściła je chusteczką. - Nie będziesz musiała się wtedy wkradać do spiżarni po nocach, by wyjadać dżemy.

Riza spojrzała na nią lekko zdezorientowana.

- Żartuję, skarbie - stwierdziła Pinako. - Możesz sobie jeść moje dżemy po nocach. Nawet jeśli nie bardzo wiem, dlaczego mieszasz je z piklami i grzybkami w occie.

- Babciu, dajmy spokój Elizabeth - poprosiła Winry. - Bo znowu "zaśnie" na podłodze.

Riza wyglądała na coraz bardziej zmieszaną.

- Mustang urwie wam głowy, jak się obie nie zamkniecie - stwierdził Edward. - Poza tym, co to za insynuacje?

- Droczymy się tylko, karzełku - odparła Pinako.

- Ty skurczona babo, nie jestem już taki niski!

- Jak ty się odzywasz do starszych, mikrusie?!

- Tak jak na to zasługują, stara liliputko!

- I znowu się zaczyna... - westchnął Al.

Riza nic nie powiedziała. Patrzyła jedynie na kompot z jabłek w szklance, jakby to on kazał jej przed laty strzelać do Ishvalczyków, a nie Bradley.

* * *

Przez następne kilka tygodni nie wydarzyło się nic, prócz faktu, że Roy Mustang zaszczycił ich swoją wizytą. Ale jedynie spytał, jak idzie misja, wypił kawę i bardzo szybko zniknął, zanim ktokolwiek zdążył zadać mu jakiekolwiek pytanie. Zwłaszcza, że przyjechał, gdy jedynie Riza była w domu i wydawał się być niezadowolony, widząc, że jego przyjaciele już wrócili z wycieczki na targ. Ale przywiózł ze sobą Black Hayate, którego im zostawił, w ogóle nie pytając, czy Den jest przyjaźnie nastawiony do innych psów.

Inni ludzie Mustanga również kilka razy się pojawili, ale oni nie zachowywali się w żaden sposób podejrzanie. Jedynie wypytywali Rizę, na czym dokładnie polega jej misja, przywozili jej różne rzeczy i życzyli powodzenia, nawet jeśli nikomu nie udzieliła odpowiedzi.

Do momentu, kiedy Edwin pewnego dnia stanął przed Winry, kiedy ta akurat naprawiała swojemu mężowi nogę.

- Jak byłem mały, to Wendy była w brzuchu, nie? - spytał syn Elriców.

- Tak - Edward kiwnął głową. - A co?

- Ten brzuch się ruszał, nie?

- Pamiętasz to? Jestem pod wrażeniem - stwierdziła Winry. - Czemu w ogóle pytasz?

- Jak to się nazywało?

- W sensie, że dziecko kopie? - spytał Edward.

- Tak - Edwin kiwnął głową. - Dziecko cioci Ellie kopie.

Winry upuściła śrubokręt na podłogę. Edward spojrzał na nią z uwagą.

- Wiedziałaś?

- May domyśliła się dawno temu.

- A ty?

- Ona ma zachcianki gorsze niż ja, a byłam w ciąży dwa razy i wiem, jak to jest!

- Też coś podejrzewaliśmy z Alem. Poza tym, zauważyłaś, że ostatnio...

- Przytyła. Wiem. Ale nie chciałam być niemiła.

- Czemu jej nic nie powiedziałaś? W sensie, że wiesz.

- Wolałam poczekać, aż sama nam to powie - przyznała Winry. - I uważam, że nadal powinniśmy poczekać. Tylko skąd Edwin to wie?

- Den spał na brzuchu cioci Ellie i nagle się wzdrygnął, a wtedy ciocia przez sen mruknęła "Nie kop Dena" - wyjaśnił chłopiec.

Edward i Winry wymienili spojrzenia.

- Ten stary kundel wiedział od początku - Winry westchnęła ciężko.

- Zwierzęta są zdecydowanie zbyt mądre - stwierdził Edward.

- Tylko Ed, kto w takim razie jest ojcem dziecka? - spytała Winry.

- Naprawdę się nie domyślasz? - Edward westchnął ciężko i potarł skronie.

Chciałby się czasem mylić.

niedziela, 14 kwietnia 2024

Secret Mission I

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy

Seria: Military Dog and Stray Cat's Strange Friendship

Ostrzeżenia: headcanony, dylematy moralne bohaterów

Notka autorska: Ja nie wiem, co ja napisałam. Ogólnie ostrzegam, że późniejsze części mogą wywołać ewentualne kontrowersje, bo... Sami zobaczycie.

A i stwierdziłam, że pyknę nazwę serii, bo wiecie co? Mam za dużo pomysłów na fiki na zasadzie "Fiki niby o shipach, ale skupiamy się na tym, ile jeden matoł dla drugiego matoła potrafi zrobić".



Edward zasznurowywał Wendy buciki, kiedy usłyszał ryk silnika przed domem. Spojrzał na Winry, która usiłowała właśnie namówić Edwina do wypicia mleka, ale ten niestety odziedziczył po ojcu niechęć do tego napoju.

- Kto to? - spytał zdziwiony.

- Pojęcia bladego nie mam - odparła Winry, wstając z kanapy. - Może Al?

- Al nie ma prawa jazdy. Poza tym, ma przyjechać dopiero za tydzień - Edward podszedł do drzwi i otworzył je.

Jego dzieci przylgnęły do jego sztucznej nogi, kiedy zobaczyły za drzwiami nieznaną im kobietę.

- Porucznik Ross? - zdziwił się Edward, widząc ją. - Coś się stało?

- Witaj, Edward - przywitała się. - Dzień dobry, Winry.

- Dzień dobry - odpowiedziała Winry. - Co panią tu sprowadza?

- Pani kapitan Hawkeye ma do wykonania tajną misję w pobliżu - oznajmiła porucznik Maria Ross. - Chcielibyśmy spytać, czy może się u was zatrzymać na czas nieokreślony.

Edward potarł palcami skronie. W co ten Mustang znowu wkopał biedną Rizę?

- Oczywiście, że może! - zawołała Winry, zanim w ogóle doszedł do słowa. - Może zostać u nas tyle, ile tylko będzie chciała.

- Winry, nasz dom to nie hotel.

- Powiedz to Alowi, który bywa tu częściej niż w swoim domu.

- Winry!

- No co? Taka prawda.

- A jak przyjedzie, to gdzie będzie spał?

- Babcia na razie jest w uzdrowisku, to może spać tam.

- Niech ci będzie - Edward westchnął. - Może zostać.

- Wspaniale! - Maria uśmiechnęła się promiennie, zasalutowała im i poszła do samochodu. Po chwili wróciła z Rizą, niosąc jej bagaże.

- Pani Riza? Czemu pani sama nas nie spytała, jeśli pani cały czas tu była? - zdziwiła się Winry.

- Nie wiedzieliśmy, czy się zgodzicie. Lepiej było dla wszystkich, żeby nie wiedzieli, że jestem w aucie, dopóki nie usłyszeliśmy potwierdzenia - wyjaśniła Riza. - Dziękuję za pomoc, pani porucznik. Możecie odejść.

- O, nie, nie. Pani Maria zostanie na herbatę, nie może już teraz jechać... Gdziekolwiek by tam chciała - stwierdziła Winry. - Chodźcie do kuchni i nie marudźcie.

- Uwierzcie mi, nie ma sensu dyskutować - stwierdził Edward.

- Mama stlasna, jak tata ją denelwuje - oznajmiła Wendy.

- Nie mów, że mama straszna, bo dopiero będzie zła! - zganił ją Edwin.

Riza i Maria jedynie wymieniły porozumiewawcze spojrzenia i obie kiwnęły głową na znak, że zgadzają się na warunki pani mechanik.

* * *

- Powiedz mi, Edward, czy potrafiłbyś zmienić kolor włosów za pomocą alchemii? - spytała Maria, sącząc herbatę.

- Nie mogę już używać alchemii, pani porucznik - przypomniał jej Edward. - Ale myślę, że Al mógłby spróbować. Przyjeżdża za tydzień. Może przyjedzie z May.

- Rozumiem - Maria kiwnęła głową. - W takim razie niech przefarbuje włosy pani kapitan, jak będzie miał czas.

- I od tego momentu nazywajcie mnie Elizabeth - oznajmiła Riza. - A przynajmniej, kiedy z jakiegoś powodu będziemy poza domem.

- ...nazwałam panią pani imieniem, kiedy pani przyjechała. Czy to wpędzi panią w kłopoty? - zmartwiła się Winry.

- Nic się nie stało, nie wiedzieliście wtedy jeszcze o tym - uspokoiła ją Riza.

- Rozumiem - Winry spuściła wzrok, nadal nieco zakłopotana.

- W takim razie, ja już będę się zbierać - oznajmiła Maria, wstając. - Dziękuję za herbatę. Muszę zdążyć dojechać do Kaumafy przed zmrokiem.

- Czemu aż tam? - spytała Winry.

- Nie mogę zostać tutaj na noc. Ktoś mógłby odkryć nasze plany - wyjaśniła Maria. - Do zobaczenia, pani kapitan. Ktoś powinien się tutaj zjawić za jakiś czas, by zobaczyć efekty pani działań.

- Oczywiście - Riza kiwnęła głową. - Zdaję sobie z tego sprawę. Do zobaczenia, pani porucznik.

- Odprowadzę panią do drzwi - zaproponował Edward.

- Czy mogłabyś to zrobić za niego, Winry? - spytała Riza, patrząc na dzieci Elriców. - Muszę o czymś porozmawiać z Edwardem.

- Jasne - Winry wstała i odprowadziła Marię do drzwi.

- Co się stało, Hawkeye? - spytał Edward.

- Nie wiem, kiedy będę mogła stąd wyjechać - oznajmiła Riza, wpatrując się w filiżankę z herbatą. - Ale nie będzie to wcześniej, niż za rok. Chcę, byś o tym wiedział.

- Co ten generał sobie wyobraża?! - oburzył się Edward. - Bo to on cię wysłał na taką niebezpieczną misję, prawda? Kto inny by mógł? Przecież twój dziadek stoi teraz na czele armii, nie skazałby własnej wnuczki na...

- Nie - Riza przerwała mu stanowczo. - To nie była jego decyzja, Edward. To była moja. I ta misja wcale nie jest niebezpieczna. Jest po prostu długotrwała i może być wykańczająca, ale tego typu misje były niebezpieczne jedynie w przeszłości. Teraz nie powinny już sprawiać problemu. Co najwyżej coś może się skomplikować, ale to rzadkie przypadki.

Riza westchnęła ciężko.

- Nie martw się o mnie - powiedziała. - Nic mi nie będzie. Potrzebuję jedynie innego koloru włosów i możliwości działania w spokoju.

- Rozumiem - Edward kiwnął głową. - Zapomniałem już, jak ważny jest dla ciebie Mustang. Cokolwiek by to nie było, na pewno tego dokonasz. Tylko pytanie, czy robisz to dla niego, czy dla siebie.

- Dla nas - odparła Riza, wypijając ostatni łyk herbaty.

niedziela, 31 marca 2024

Rainy days III

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, tragikomedia

Ostrzeżenia: sceny przemocy, headcanony

Notka autorska: MATKO, ZNOWU ZAPOMNIAŁAM. POWINNAM SOBIE USTAWIĆ PRZYPOMNIENIE CZY COŚ.

A nie, to ostatnia część. Nieważne. XD



Minęło kilka dni. Edward nie mógł się zebrać, żeby przyjść do szpitala po tym, jak pierwszy raz pozwolono mu zajrzeć do sali Mustanga.

Roy leżał w łóżku, wyglądając, jakby spał. Ale wszyscy dobrze wiedzieli, że to nie była prawda. Wiedzieli też, że może się nie obudzić.

Nadal był tak przeraźliwie zimny, jak wtedy. Jak gdyby nic nie było w stanie go ogrzać.

A porucznik Hawkeye wcale nie wyglądała, jakby przepłakała całą noc.

Dlatego Edward zastanawiał się, czy nie powinien wrócić do domu. Czy czekanie na to, by ktoś otworzył oczy, kiedy jest w dobrych rękach, miało jakikolwiek sens?

...

Nie no, on musi tam iść.

Kiedy w końcu znalazł się w szpitalu, od razu poszedł do sali, w której leżał Mustang. Stanął w progu i rozejrzał się. Kwiaty, które Falman przyniósł pierwszego dnia, zaczęły nieco więdnąć. Okulary Roya, które musiał nosić mimo przywrócenia mu wzroku przez doktora Marcoh, leżały obok wazonu.

A Roy dalej spał.

Edward westchnął, usiadł obok łóżka i oparł się o swoją cudem odzyskaną rękę.

- Nie za długa ta twoja drzemka, stary egoisto? - spytał Edward, mierząc wzrokiem uśpioną twarz Roya, po czym dźgnął go palcem w ramię. - Ej, generale brygady Mustang, mówię do ciebie. Masz się obudzić, takie są rozkazy. A zawsze mi powtarzałeś, że mam je wypełniać, nie?

Brak reakcji. W sumie czego się spodziewał?

- Ty serio jednak musisz mieć mózg, skoro ci tak długo nie działa - stwierdził Edward. - Pani porucznik się martwi, wiesz? Al się martwi, May się martwi, twoi przyjaciele się martwią... Winry się martwi, naprawdę chcesz martwić kobietę w ciąży? Mógłbyś już skończyć tę gierkę, bo nikomu się ona nie podoba.

Nadal brak reakcji. A czego on oczekiwał, kolejnego cudu?

- Mustang, do cholery - Edward potrząsnął nim za ramię, mając gdzieś, czy jakaś pielęgniarka go zaraz nie wyrzuci ze szpitala. - Budź się, bo to naprawdę nie jest śmieszne.

I wciąż nic.

...

Wziął głęboki wdech.

- Dobra, wygrałeś. Ty, Al, May, Winry, wszyscy wygraliście. Udało ci się sprawić, że ja też się martwię. Okej? Zadowolony? - Edward zaplótł ręce na klatce piersiowej. - Martwię się, dobra? Martwię się. Uratowałem ci życie, a ty nie chcesz go odzyskać. Może tak trzymajmy się zasady równowartej wymiany, co? Ja cię reanimuję, a ty się budzisz, a nie. Śpisz. Śpisz! Śpisz...

Roy się nie poruszył. Jedynie oddychał miarowo i nieco płytko.

- Jak chcesz. Ale przestań martwić biedną panią porucznik. I ja wiem, że oboje jesteście w armii i nie możecie się hajtnąć, ale mógłbyś jej się chociaż oświadczyć. Nikt nie musi wiedzieć o tym, że jesteście razem - Edward prychnął i podszedł do drzwi. - I tak wszyscy wiedzą, wiesz?

I wtedy usłyszał coś, co brzmiało jak przytaknięcie.

Odwrócił się. Roy otworzył swoje nieco zamglone oczy i patrzył na niego, z trudem utrzymując je otwarte.

- No i w końcu się kogoś posłuchałeś! - zawołał Edward, usiłując powstrzymać swój głos od drżenia, po czym pobiegł zawiadomić lekarzy.

I porucznik Hawkeye, oczywiście. Reszcie może powiedzieć o tym później.

* * *

Minęło dobre pół dnia, zanim pozwolono mu wejść do sali Mustanga. Ten siedział nieco zdezorientowany, próbując chyba doprowadzić swoje ręce do jakiegokolwiek użytku.

- Co, mięśnie stężały? - spytał Edward, opierając się o framugę.

Roy podniósł na niego wzrok.

- Stalowy? - głos Mustanga był zachrypnięty i nieco słaby.

- Jestem w szoku, że możesz sam usiąść - stwierdził Edward. - No chyba, że ci pomogli.

- Poprosiłem pielęgniarkę - odparł Roy. - Co tu robisz?

- Upewniam się, czy dotrzymasz swojej części wymiany - wyjaśnił Edward.

- Wymiany?

- Uratowałem ci życie - oznajmił Edward. - Zacznij używać kremu, bo usta masz strasznie spierzchnięte.

Roy najpierw zmarszczył się, analizując, co Edward dokładnie powiedział.

Potem zamrugał, orientując się, co to znaczyło.

Po czym potarł palcami skronie, chociaż podniesienie ręki zajęło mu dłużej, niż by tego chciał.

- Nawet nie będę pytał, co tam robiłeś - stwierdził Roy. - I nie mów do mnie w taki sposób.

- Nie jesteś już moim przełożonym, Mustang - przypomniał mu Edward, podchodząc do niego. - Będę robił, co będę chciał.

Roy jedynie mruknął coś w odpowiedzi.

- I nie zamartwiaj tak pani porucznik, proszę - powiedział Edward spokojnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Wiesz, ile przez ciebie przepłakała?

- ...podejrzewam - odparł Roy, brzmiąc, jakby bał się zobaczyć, w jakim stanie jest teraz Riza.

Przez niego.

Znowu.

- I nie pakuj się w kłopoty, kiedy pada, bo jesteś wtedy bezużyteczny - stwierdził Edward.

- A ty nadal jesteś niski.

- KOGO NAZYWASZ NISKIM, TY WAPNIAKU?! - Edward spojrzał mu prosto w oczy. - Mam sprawić, że znowu wylądujesz w śpiączce?!

I wtedy przypomniał sobie to ukłucie w sercu, kiedy zorientował się, że Roy nie oddycha.

I jak zobaczył go nieprzytomnego w szpitalu po raz pierwszy.

I jak kilkadziesiąt minut temu był pewien, że już się nie obudzi.

- Stalowy? - Roy zamarł, kiedy Edward po prostu go przytulił.

- Nie strasz nas tak więcej - powiedział cicho Edward Elric, zwany kiedyś Stalowym Alchemikiem.

I dopiero, gdy poczuł dłoń Roya Mustanga na swoich włosach, jego serce przestało tak niespokojnie bić.

...i spadł z krzesła, kiedy porucznik Riza Hawkeye nieco zbyt gwałtownie otworzyła drzwi do sali, przerywając tę jego chwilę słabości.

Ale nie miał jej tego za złe. Zastanawiał się jedynie, czy w ogóle zauważyła go siedzącego na podłodze, kiedy tym razem to ona przytuliła Roya w prawdopodobnie kilkakrotnie ciaśniejszym uścisku.

- Pani porucznik, jeszcze żyję, ale jak będzie mnie pani tak dusić, to może się to zmienić - Roy chyba próbował się zaśmiać, ale słabo mu to wyszło.

Edward wstał i otrzepał się. Teraz, kiedy wiedział, że jego przyjaciel jest już bezpieczny, mógł spokojnie wracać do żony i syna i czekać na narodziny córki. Miał przynajmniej taką nadzieję, że to będzie córka. Już i tak się bał, że jego syn go przerośnie. Przy córce to prawdopodobieństwo było niższe... Prawda?

The end

poniedziałek, 25 marca 2024

Rainy days II

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, tragikomedia

Ostrzeżenia: sceny przemocy, headcanony

Notka autorska: Totalnie zapomniałam o dodawaniu tego fika. Xb



- Ed! - Alphonse podbiegł do niego, kiedy tylko zauważył go na szpitalnym korytarzu. - Co się dzieje, czemu się tu znalazłeś?

- Nic mi nie jest - odparł Edward. - Co najwyżej boli mnie noga i trochę ręce, bo zapomniałem, że nie noszę już rękawiczek.

- Rękawiczek? W co ty się znowu wpakowałeś, braciszku? - Alphonse westchnął ciężko. - Winry już wie?

- Jeszcze jej nic nie powiedziałem. Myślisz, że powinienem, skoro to nie ja jestem w szpitalu? - spytał Edward, spoglądając w sufit. - Już słyszę, jak się na mnie drze... I jak grozi mi kluczem francuskim...

- Możesz do niej zadzwonić i przy okazji opowiedzieć to nam - stwierdziła May, podchodząc do nich.

- No dobra, już dobra - Edward podszedł do telefonu. - I tak muszę jej powiedzieć, że dostarczyłem tę protezę Leissnerowi... Kurde, będę musiał mu oddać tę jego laskę. Ma któreś z was ochotę przejść się do tej gaduły?

- Ed - Al zmierzył go wzrokiem.

Winry odebrała po trzecim sygnale.

- Rockbell Auto-mail, Winry Rockbell-Elric przy telefonie, w czym mogę pomóc?

- Cześć, Winry - przywitał się Edward.

- Co znowu zmalowałeś? - spytała Winry, nawet się nie witając.

- Skąd pomysł, że coś zmalowałem?! - oburzył się Edward.

- Przecież słyszę po twoim głosie.

- Ja nic nie zmalowałem - odparł Edward. - Al i May cię pozdrawiają.

- O, spotkaliście się?

- Tak.

- Cudownie! To w jakie kłopoty znowu razem wpadliście?

- Nie wpadliśmy w żadne kłopoty! - Edward westchnął ciężko. - Znaczy, oni nie.

- Mówiłeś, że nic nie zmalowałeś!

- Jedynie uratowałem czyjeś życie - oznajmił Edward, jednocześnie nadal zirytowany, jak i dumny z siebie.

- Życie? - powtórzył Al.

- Opowiedz, co się dokładnie stało - stwierdziła stanowczo Winry.

- Przyjechałem do Centrali, ale padało i było jakieś zamieszanie. Miałem złe przeczucie, więc wziąłem od Leissnera jego laskę, zostawiłem mu tę protezę i poszedłem sprawdzić, co się dzieje.

- Ed! Nie jesteś już alchemikiem, nie możesz robić takich rzeczy! - oburzył się Al.

Edward jedynie zmierzył go wzrokiem.

- Słyszałam Ala i się z nim zgadzam - mruknęła Winry. - Nie możesz się narażać. Mamy dwójkę dzieci, chciałam ci tak delikatnie przypomnieć.

- Jeszcze nie, a i tak jesteś lżejsza od Mustanga - odparł Edward.

- Nie czepiaj się wagi kobiety w ciąż... Czekaj, co? - Winry brzmiała na zaskoczoną.

- Mustanga? W sensie, pułkownika Mustanga? - upewniła się May.

- Generała brygady - bezwolnie poprawił ją Edward, przypominając sobie, jak wrażliwy jest na tym punkcie jego (a niech straci i przyzna się do tego w myślach) przyjaciel. Nie musi tego mówić na głos.

- Co się stało z panem Mustangiem? - spytał Al, wyraźnie zmartwiony.

- Jakiś nawiedzony alchemik zamknął go w wodnej bańce i próbował utopić - wyjaśnił Edward. - Powiedzmy, że musiałem przywrócić mu oddech. Od tamtej pory jest nieprzytomny, ale żyje.

Zapadła chwilowa cisza.

- Pani Riza pewnie jest przerażona - Winry brzmiała na jeszcze bardziej zmartwioną. - Ale teraz oboje mają u ciebie dług.

- Oboje? - powtórzył Edward.

- Wierzysz w to, że pani Riza by przeżyła jego śmierć?

- Nie - Edward pokręcił głową. - Nie obrazisz się, jeśli zostanę tu dłużej?

- Dopóki nie będziesz siedział tam dwa miesiące, to możesz zostać. Daj mi znać, czy wszystko w porządku - stwierdziła Winry. - I pozdrów pana Mustanga, jak się obudzi.

- Pozdrowię. Trzymaj się, Winry - powiedział Edward.

- Ty też, Ed. Kocham cię, pa - powiedziała i rozłączyła się.

- Pa - Ed odwiesił słuchawkę, zastanawiając się, czy Winry kiedykolwiek poczeka na jego odpowiedź.

- Biedny pan Mustang - powiedział cicho Al. - May, przejdziesz się do pana Leissnera?

- Czemu ja? - spytała May.

- Chcę zostać tu z Edem - wyjaśnił Alphonse.

- A ja się nie martwię, tak?! - May nadęła policzki. - No dobrze, ale zaraz wrócę. I lepiej, żeby się obudził do mojego powrotu.

May wzięła laskę Leissnera i kartkę z adresem, po czym wyszła ze szpitala. Al odprowadził ją wzrokiem.

- Nie wróci tak szybko - stwierdził Edward, siadając na krześle. - Leissner to straszna gaduła.

- Pan Mustang też się tak szybko nie obudzi - odparł Alphonse. - A ty nie powinieneś być teraz sam.

- To ty się martwisz, nie ja.

- To czemu tu siedzisz?

- Bo... - Edward spuścił wzrok. - Sam nie wiem.

- Bo się martwisz.

- Nie?

- Tak.

- Alphonse.

Al zaśmiał się i spojrzał w sufit.

- Zostawiasz swoją ciężarną żonę na dłużej samą, prosisz przyjaciółkę o zaniesienie laski do faceta, który ci ją pożyczył, ale nie, ani trochę się nie martwisz - Alphonse trącił Edwarda w ramię. - Słabo ci wychodzi to udawanie twardego, braciszku.

Edward nic nie odpowiedział.

sobota, 23 marca 2024

Rainy days I

 Uniwersum: Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Pairing: Edward Elric&Winry Rockbell, Alphonse Elric&May Chang, Roy Mustang&Riza Hawkeye

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, tragikomedia

Ostrzeżenia: sceny przemocy, headcanony

Notka autorska: Więc napisałam fika o FMAB, jakby to znowu była dekada zerowa, tudzież początek dziesiątej. Znaczy, nigdy wcześniej fanfika o FMA nie pisałam, ale patrząc na to, że tylko i wyłącznie dzięki pani Hiromu Arakawie jestem tam, gdzie jestem... Okej, koniec ckliwej gadki. Fik dzieje się po fabule, ale przed narodzinami córki Elriców. I nacisk jest w sumie bardziej na przyjaźń, niż na miłość. Będą 3 części, indżoj.




Padało. Właściwie, to lało jak z cebra, kiedy tylko stanął na peronie w Centrali. Nie chciał tu być, nie zamierzał, ale ten klient Winry nie miał czasu, a on jej wolał nie przemęczać w jej aktualnym stanie.

Kto by pomyślał, że Edward Elric zostanie kiedyś ojcem, a co dopiero po raz drugi?

Naprawdę nie chciał tu być, zwłaszcza w taką pogodę. Noga go bolała i znowu będzie wyglądał jak zmokła kura, bo parasolki ze sobą nie wziął. Nie wpadł na to, że trafi na taką ulewę, jak tylko tu przyjedzie.

Wiedział, że Al też powinien być teraz w mieście, bo jego brat coś ostatnio wspominał, że May potrzebuje jakichś dokumentów do czegoś tam związanego z czymś tam. Tak, po prawdzie Edwarda nie bardzo to interesowało i pamiętał dokładnie tyle. Że Al będzie tu przejazdem i że ma coś załatwić dla May.

Te ich kobiety ich kiedyś wykończą...

Woda wręcz pluskała pod jego stopami, zwłaszcza pod lewą. Chlup, chlup. Aż pożałował, że tylko lewą ma mechaniczną, bo przynajmniej nie czuł, że mu skarpetka przemokła. A potem sobie przypomniał, jak bardzo go boli udo i zaniechał myślenia o tym, jakie katorgi musi przeżywać Paninya, kiedy pada.

W pewnym momencie doszedł do wniosku, że coś jest nie tak. Im bliżej swojego celu był, tym bardziej miał wrażenie, że ludzie są jacyś niespokojni. Że idą coraz szybciej, jakby przed czymś uciekając. W końcu zauważył klienta Winry, jakkolwiek on się nazywał. Leissner, o ile go pamięć nie myliła.

- Och, pan Elric - powiedział Leissner, opierając się o laskę. Jego proteza była jedynie tymczasowa i wyglądała gorzej niż źle. - Strasznie pada, co nie? Oszaleć można. Jeszcze mi się ten głupi auto-mail rozwalił, dobrze, że pana żona miała czas na zrobienie mi nowego, bo ten poprzedni mechanik to tylko potrafił o swoich byłych kobietach opowiadać, a pojęcie na temat automatycznych zbroi to miał takie, jak ja na temat pieczenia sernika. Swoją drogą, wie pan może, co się tam dzieje?

- Nie mam pojęcia - Edward zupełnie zapomniał, jaką gadułą jest ten facet. Widział go tylko raz i jeszcze mu się ta informacja nie utrwaliła.

Cokolwiek by się nie działo, ludzie zaczęli biec, krzycząc coś o szalonym alchemiku, który zaatakował wojskowego.

- Alchemik? - powtórzył Ed, podając teczkę z protezą Leissnerowi i chciał iść w stronę źródła zamieszania, ale po kilku krokach przypomniał sobie ważną rzecz.

Nie jest już alchemikiem. Jest tylko idiotą ze sztuczną nogą, bo nawet tego nie udało mu się odzyskać. Okej, miał rękę i brata, ale czy naprawdę ten reumatyzm musi być taki dokuczliwy?!

Westchnął ciężko, odwrócił się i podszedł do Leissnera, który wpuścił go do środka. To już nie jest jego sprawa. Nie jest ani alchemikiem, ani tym bardziej nie jest w wojsku. Nie musi...

...

Pada.

Znając jego szczęście i szczęście innej osoby, którą zna, to prawdopodobnie wie, jakiego wojskowego ten wariat zaatakował.

- Ej, Leissner, mogę twoją laskę? - spytał Edward, kiedy ten usiadł w fotelu.

- Co? Jasne - Leissner właśnie gdzieś chciał zadzwonić. - Zadzwonię do Brunhilde, a potem zrobię nam... Ej, panie Elric, gdzie pan idzie?!

Edward chwycił laskę i pobiegł w stronę, z której ludzie uciekali. Może nie była to najlepsza broń, ale miał inny wybór?

Znaczy, miał, ale miał też okropne przeczucie, że ma rację.

* * *

Kiedy Edward dobiegł na miejsce, zrozumiał, dlaczego ludzie uciekają. Ten wariat kontrolował wodę. Edward zobaczył nawet kilku żołnierzy leżących na ziemi, chociaż do końca nie wiedział, czy żyją, czy są nieprzytomni.

- Półtorej minuty minęło, jestem pod wrażeniem - powiedział wodny alchemik, jak sobie Edward pozwolił go nazwać. Skupił się na sprawdzeniu, czy najbliżej niego leżący żołnierz żyje i na udawaniu, że go tu nie ma, więc nie bardzo przyglądał się temu, co akurat ten człowiek robi.

Podniósł wzrok, zabierając, na całe szczęście jedynie nieprzytomnemu, mężczyźnie broń. Wodny alchemik stworzył coś na wzór bańki wypełnionej wodą i uwięził w niej dokładnie tę osobę, którą o bycie tutaj Edward podejrzewał od początku.

Roy Mustang, Płomienny Alchemik, generał brygady i tak dalej, próbował się prawdopodobnie właśnie nie utopić.

Edward strzelił do wodnego alchemika, ale ponieważ nie miał żadnego doświadczenia z bronią, chybił, przez co zaklął pod nosem.

Mustang prawdopodobnie tego nie usłyszał, bo nawet się nie odwrócił. Albo nie mógł się ruszyć, w sumie gdyby miał taką możliwość, mógłby coś zrobić za pomocą zwykłej alchemii od środka...

- Kim ty jesteś, kurduplu? - spytał wodny alchemik, nawet nie rozluźniając palców.

- KURDUPLU?! - Edward podbiegł do niego, zamachując się laską Leissnera. - PRZEKROCZYŁEM METR SZEŚĆDZIESIĄT, DAJCIE MI SPOKÓJ!

Uderzył w nogi wodnego alchemika, powodując, że ten się prawie przewrócił, niestety zachowując równowagę. Przeciwnik próbował zamknąć Edwarda w takiej samej bańce, co Roya, ale na całe szczęście mu nie wyszło. Może i młody Elric przestał być alchemikiem, ale nadal był zwinny tak samo, jak wcześniej.

Edward strzelił do niego jeszcze raz, tym razem trafiając w nogę. Wodny alchemik zaklął i stracił kontrolę nad bańką, w której więził Roya. Bańka pękła i Mustang z głuchym łupnięciem upadł na chodnik, ale się nie poruszył.

- Hm, ponad dwie minuty, nieźle - mruknął wodny alchemik. - Szkoda, że nie zdążyłem policzyć dokładnie. No cóż, teraz już za...

- Zamknij się - warknął Edward, uderzając wodnego alchemika laską w łeb, wykorzystawszy fakt, że facet był bardziej skupiony na byciu minutnikiem i komentatorem, niż na bronieniu się przed czymkolwiek.

Edward strzelił w drugą nogę wodnego alchemika, tak na wszelki wypadek, po czym podbiegł do Roya i klęknął przy nim, odwracając go na plecy. Poza tym, że był mokry i nieprzytomny, to jeszcze był poobijany, miał rozciętą wargę i ranę w okolicy żeber.

Ale najważniejsze było to, że chyba nie oddychał.

...

Cholera, on serio nie oddychał.

- Ej no, Mustang, nie wygłupiaj się - Edward potrząsnął nim za ramię. - Mustang! Halo, słyszysz mnie, wapniaku?

Nie słyszał.

...

Edward nie miał innej opcji, musiał spróbować przywrócić mu oddech. Wiedział, że nie uzyska takiego idealnego efektu, jak to zazwyczaj bywa w książkach i innych słuchowiskach, ale musiał spróbować.

Płomienny Alchemik był zimny od tej przeklętej wody. Zwłaszcza na gołej skórze było to dobrze odczuwalne.

Nie wypluł wody od razu, dopiero po trzeciej próbie wtłoczenia mu na siłę przez Edwarda tlenu do płuc. I nie ocknął się, po prostu zaczął się krztusić i oddychać.

W końcu.

- Stary idiota - mruknął Edward, biorąc go na ręce. - Trzeba było uciekać, a nie podawać się na tacy. I czemu jesteś cięższy od Winry w ciąży?!

Zdążył przejść jedynie kilka metrów, kiedy usłyszał tupot stóp. Ludzie Mustanga, z porucznik Rizą Hawkeye na czele, oraz dość dużym oddziałem wojska, wbiegli na pole tej nie do końca równej walki.

- Edward? - Fuery wyglądał na zaskoczonego, jak wszyscy.

- Generale! - Riza podbiegła do nich i Edward poczuł się źle z myślą, że musi widzieć swojego przełożonego w takim stanie.

Ciekawe, czy kiedyś się hajtną.

Przynajmniej dał im teraz taką możliwość.

- Żyje, ale ledwo - oznajmił Edward. - Ja bym dzwonił po karetkę. Na tyle długo nie miał dostępu do tlenu, że mógł mu się mózg uszkodzić, o ile jest co.

- Edward - Breda rzucił mu karcące spojrzenie, ale nie zrobiło to na młodym Elriku wrażenia.

czwartek, 18 stycznia 2024

A New Little Discovery

 Uniwersum: Genshin Impact

Pairing: Al-Haitham&Kaveh

Dozwolone od: 17+

Gatunek tekstu: fantasy, komedia

Seria: "Light&Ice"/"Sun&Wind"

Ostrzeżenia: headcanony, łagodne sceny erotyczne

Notka autorska: Nie pytajcie, miałam wizję. I oczywiście zapomniałam to dodać zaraz po napisaniu, osiwieję z tą sklerozą. ^^"



- I uwierzysz, że stwierdził, że jestem masochistą? - Kaveh brzmiał na oburzonego, kiedy Al-Haitham wyłączył swoje słuchawki.

Nawet nie wiedział, o kim Kaveh mówi. Wyciszył go, jak tylko architekt zaczął swoją tyradę na kolejny temat, który w ogóle go nie interesował.

- Patrząc na twoje decyzje życiowe, jesteś masochistą - stwierdził Al-Haitham, zamykając książkę, którą czytał.

Wiedział, że dyskusja z Kaveh trochę mu zajmie i nie będzie mógł się skupić na jej treści, kiedy podirytowany głos jego irytującego ukochanego będzie dźwięczał mu w uszach.

- Nie jestem masochistą, Haitham - Kaveh aż się zmarszczył. - Obaj jesteście świrnięci.

- W przeciągu ostatnich dwóch tygodni pracowałeś nad dwoma projektami naraz, z czego jeden znowu jest za darmo, bo zgłosiłeś się jako wolontariusz do... Nawet nie pamiętam, co to było - Al-Haitham wstał, odkładając koc, którym miał przykryte nogi. - Poza tym, mówisz wszystkim, że mnie nie cierpisz, a tymczasem mieszkasz ze mną od lat, kochasz mnie od lat i na dokładkę nie masz absolutnie żadnych obiekcji wobec bycia na dole w łóżku. Nie sądzisz, że to jest trochę masochistyczne?

- Jestem co najwyżej idiotą, nie masochistą - mruknął Kaveh, opierając się o ścianę. - Tylko głupiec związałby się z takim bufonem jak ty.

- Nigdy nie powiedziałem, że jesteś głupi - stwierdził Al-Haitham, kładąc jedną rękę na ścianie, a drugą na ramieniu Kaveh. - Jedynie nieco porywczy i rzadko myślący o sobie.

- To się nazywa altruizm i... Co ty robisz?! - Kaveh zastygł w bezruchu, kiedy Al-Haitham po prostu go... ugryzł.

I to było kategorycznie zbyt przyjemne.

Co... Co się działo, do cholery?

- Hm... - Al-Haitham przesunął palcem po świeżej malince na szyi Kaveh. - Tak jak myślałem.

- Myślałeś? Myślałeś?! Co to było?!

- Eksperyment - Al-Haitham wzruszył ramionami. - Jego wynik potwierdza, że jesteś masochistą. Wnioskuję to po tym, że masz zarumienione policzki, ciężko oddychasz i nadal nie oberwałem z pięści w nos. Więc miałem rację. Jak zwykle. A teraz bądź tak miły, zrób coś pożytecznego i idź zaparzyć kawę.

Po czym, jak gdyby nigdy nic, wrócił na kanapę i zaczął czytać książkę z powrotem.

Kaveh zamrugał.

Nie, naprawdę, co tu się w ogóle stało?

To było przyjemne.

To nie powinno być przyjemne.

Naprawdę jest masochistą?

Ten student Amurty miał rację?

Ugh...

- Haitham? - Kaveh podszedł do niego.

- Hm?

- Skoro już odkryliśmy, że jestem, umm, masochistą... - Kaveh zabrał mu książkę i złożył ją, nie zwracając uwagi na nieco zirytowaną minę Al-Haithama. - Może wykorzystamy to nowe odkrycie i coś z tym zrobimy?

- Co, oprócz uniemożliwienia mi znalezienia miejsca, w którym skończyłem, kiedy będę chciał wrócić do lektury tej książki? - spytał Haitham. - Oddaj mi ją, swoją drogą. Jest z biblioteki.

- Czasem jesteś niemożliwy z tym, że trzeba do ciebie mówić bez aluzji, bo i tak nic nie zrozumiesz - Kaveh uniósł głowę Al-Haithama wciąż trzymaną przez siebie książką tak, by ten patrzył mu prosto w oczy. - Słuchaj mnie uważnie. Ja. Ty. Łóżko. Teraz. Załapałeś?

- A, w ten sposób - Al-Haitham zabrał mu książkę i rzucił nią ostentacyjnie za siebie.

- Al-Haitham! Mówiłeś, że jest z biblioteki!

- Bo jest. Z mojej.

- ...uduszę cię.

- Myślę, że akurat tę kwestię ustaliliśmy już wcześniej.

- Ale...

I może jeszcze by coś powiedział, gdyby Al-Haitham nie zamknął mu ust pocałunkiem.

Jednym z wielu tej nocy.

The End