Uniwersum: Genshin Impact
Pairing: Kaeya&Lumine, w tle Jean&Lisa
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: fantasy, dramat, soft angst, hurt/comfort
Seria: "Light&Ice"
Ostrzeżenia: spoilery do gry, headcanony, opis cierpienia fizycznego i psychicznego
Notka autorska: Powiedziałabym, żeby go ktoś przytulił, ale... Sami zobaczycie.
Kaeya czuł się, jakby pływał.
Otworzył oczy i rozejrzał się.
Nie wiedział, gdzie jest. Wokół była tylko pustka.
Dopiero po chwili zorientował się, że widzi na oboje oczu.
Czyli to nie dzieje się naprawdę.
- Och, jednak jesteś mądry. A myślałem, że zgłupiałeś do reszty w Mondstadt - usłyszał głos i odwrócił się gwałtownie.
Zobaczył swojego biologicznego ojca, który patrzył na niego z wyraźną pogardą.
- Co tu robisz? - spytał Kaeya. - Co to za miejsce?
- Twój umysł - usłyszał drugi głos. - Nie słuchaj go, synu. Będzie plótł tylko trzy po trzy, żeby zatruć twoje serce.
Tak. Serce. Które właśnie go ukłuło.
Odwrócił się powoli. Jego przybrany ojciec stał przed nim i uśmiechał się czule.
- Wiesz, że to nie twoja wina - bardziej stwierdził, niż zapytał.
- Nie - Kaeya pokręcił głową. - To tylko i wyłącznie moja wina. Niczyja inna.
- Widzisz? - jego biologiczny ojciec przyciągnął go do siebie ramieniem. - Nie uratujesz go, Crepus. On już jest tylko mój.
Kaeya poczuł, jak spada w otchłań. Wydawało mu się, że trwa to wieczność. I wtedy usłyszał inny głos. Prawdziwszy.
- Kaeya, proszę, obudź się!
Uderzył plecami o podłoże, witając ból z powrotem, jak starego przyjaciela.
Otworzył oczy i spojrzał zamglonym wzrokiem na Lumine, która siedziała obok niego.
- Przepraszam, że zmusiłam cię do powrotu do rzeczywistości, ale zacząłeś majaczyć - oznajmiła, kładąc świeży okład na jego czole.
- Gdzie...
- W Dawn Winery. Diluc cię tu przyniósł. Tak, też jestem zdumiona - odparła, dotykając jego rozpalonego policzka.
- A reszta?
- Barbara i Sucrose nadal nie wróciły z biblioteki. Amber i Noelle szukają czegokolwiek w książkach Diluka. Razor wyszedł poszukać ziół, które by ci pomogły choć trochę - zrelacjonowała Lumine. - Kaeya...
Nie mogła znieść go w tym stanie. Tego wiecznie uśmiechniętego, narwanego kapitana, który w tej chwili leżał bezsilny w łóżku. W samej koszuli i spodniach.
Dopiero teraz dotarło do niej, że po raz pierwszy widzi go bez przepaski na oku.
Było zamglone, ale wokół nie widziała żadnej blizny. Niczego, co mogłoby to spowodować.
- Twoje oko...
- Kłamałem... - szepnął. - Nie widzę... To przez to... Zaklęcie...
- Zaklęcie?
- Ojciec... Biologiczny... - Kaeya zacisnął powieki.
Ból wżerał się do jego umysłu. Nie był w stanie nic więcej powiedzieć. Przynajmniej na razie.
Lumine złapała go za dłoń. Kaeya westchnął.
Od kiedy tak naprawdę ją kochał?
Od chwili, kiedy ją zobaczył? Czy od tamtego słonecznego dnia, gdy wpakował ich w kłopoty, chcąc oszukać bandę złodziei?
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła Lumine. - Nie musisz nic więcej mówić. Opowiesz mi, jak już znajdziemy antidotum.
Jej głos drżał i Kaeya to wyczuł. Wtedy zrozumiał, że znowu wszystkich martwi.
Jak wtedy, kiedy Crepus znalazł go na drodze, w ciemną, deszczową noc.
Jak wtedy, kiedy jako dziecko wpadł do rzeki i mało się w niej nie utopił.
Jak wtedy, kiedy wkropił sobie truciznę do oka, by jego biologiczny ojciec przestał szpiegować osoby, które kochał.
Jak wtedy, kiedy spóźnił się i nie zdążył uratować Crepusa, którego traktował jak swojego jedynego, prawdziwego ojca.
I jak wiele innych razy.
Od zawsze był dla wszystkich tylko ciężarem. Wyrzutkiem. Znajdą z ciemniejszą karnacją i dziwnym dla ludzi z Mondstadt imieniem.
Dopiero jako nastolatek ludzie zaczęli zwracać na niego uwagę. Zaczęli go lubić. Głównie przez jego pogodną naturę i ten nieodzowny urok, któremu żadna kobieta nie mogła się oprzeć.
No, oprócz Lumine. Owszem, flirtowali czasem ze sobą, ale co z tego, skoro nic nigdy z tego nie wychodziło?
Diluc widział w nim jedynie zdrajcę. Lumine tylko przyjaciela.
Otchłań znów zaczęła go wciągać. Brakło mu tchu.
Na Barbatosa... On chyba naprawdę umiera...
- Kaeya? - Lumine zeszła z krzesła i usiadła na łóżku obok niego. Położyła głowę na jego klatce piersiowej.
Jego serce biło tak słabo, że aż się wzdrygnęła.
- Kaeya, proszę, nie zostawiaj mnie - ścisnęła mocniej jego dłoń. Jęknął cicho. Nawet ten gest sprawił, że jedynie poczuł więcej bólu.
Odsunęła się od niego gwałtownie i wstała. Serce waliło jej jak oszalałe.
To się zawsze tak kończyło. Za każdym razem, kiedy usiłowała pomóc komuś, kogo kocha, kończyło się to fiaskiem.
Chciała tylko ukoić jego ból, nie przysporzyć mu go jeszcze więcej.
Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi i osuwając się po nich plecami.
Schowała twarz w dłonie i zaczęła płakać. I tak długo wytrzymała. Serce rwało jej się na kawałki, gdy myślała o tym, w jakim stanie jest Kaeya.
Jej Kaeya.
Mężczyzna, który odwiedzał ją w snach od naprawdę długiego czasu.
* * *
Jean zerknęła na Lisę. Jej ukochana ledwo widziała na oczy. Sucrose dawno zasnęła z głową na książce. Barbara jeszcze się trzymała i co jakiś czas trącała alchemiczkę, by ją obudzić, ale przynosiło to marny skutek.
- Powinnyśmy odpocząć i zlecić to zadanie komuś innemu - stwierdziła Lisa. - W takim stanie nic nie znajdziemy. Zaczęły mi się już rozmywać litery.
- Masz rację - przyznała Jean, zamykając książkę. - Powiem Huffmanowi, żeby próbował cokolwiek znaleźć. Niech zgarnie do tego kilka osób.
- Nie wierzę, zgadzasz się ze mną? - spytała Lisa. Jean kiwnęła głową.
- Zgadzam się, bo sama już widzę jedynie kreski, zamiast zdań - stwierdziła. - Idę powiadomić resztę. Barbara, zabierz Sucrose do katedry. Wyśpijcie się.
- Oczywiście - jej siostra potrząsnęła Sucrose. - Budź się, zielonowłosa. Idziemy odpocząć.
- ...moje plecy - jęknęła Sucrose, prostując się. - Na Archona Anemo, czy ja zasnęłam?!
- Dawno temu - przyznała Jean, wstając.
- W takim razie zabiorę jedną książkę za sobą, może coś jeszcze znajdę - Sucrose schowała wielkie tomiszcze, które czytał Xingqiu, do torby. - I mam nadzieję, że kapitan Kaeya do tego czasu nie wyzionie ducha...
Lisa spojrzała na nią ze smutkiem.
- Co właściwie mu jest? - spytała. - Tak się zaangażowałyśmy w szukanie antidotum, że zapomniałam was spytać.
- Ma wysoką gorączkę, której organizm nie traktuje jak choroby i nawet jej nie zwalcza - wyjaśniła Barbara. - Do tego kłopoty z oddychaniem, bezwład lewego ramienia i właściwie całego lewego boku, bo tam został zraniony. Ale najgorszym problemem i tak jest ból.
- Ból? - powtórzyła Jean.
- Pierwszy raz widziałam, żeby płakał - oznajmiła Barbara. - I to z bólu. Mężczyźni rzadko kiedy ronią jakiekolwiek łzy.
Jean i Lisa spojrzały na siebie zmartwione.
Ich biedny, słodki Kaeya...
Jak tylko wstaną, powinny do niego iść. Reszta poradzi sobie z szukaniem odpowiedzi. Miały do nich pełne zaufanie.
Do śmierci nie.