Uniwersum: Aoishiro
Pairing: Syouko&Yasumi
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: angst
Ostrzeżenia: spoilery do gry
Notka autorska: Ending III (Yasumi's first normal ending).
Minął kolejny dzień w pracy.
Przeciągnęłam się na krześle i podeszłam do mojego dziadka, który był zajęty pacjentką.
- Dziadku?
Zerknął na mnie.
- Tak?
- Wypisałam wszystkie papiery, tak jak prosiłeś.
- To dobrze - mój dziadek uśmiechnął się, wbijając kolejną igłę w stopę kobiety po trzydziestce. - Możesz już iść. Sprawdzę później, czy wszystko jest w porządku.
Kiwnęłam głową i zebrałam się do wyjścia.
Po drodze zahaczyłam o kwiaciarnię. Kupuję w niej kwiaty od dwóch lat i zanoszę je zawsze w to samo miejsce.
Tej samej osobie.
Dwa lata temu Migiwa zniszczyła duszę Yasumi. Moja przyjaciółka... Nie, moja ukochana przestała istnieć.
Po Nami w końcu zgłosił się Nekata Munetsugu. Oznajmił, że to jego krewna, pokazał papiery lekarzom i wyjaśnił, że dziewczynka jest chora na zespół Kleinego-Levina i dlatego śpi czasem nawet kilka miesięcy. Zabrał ją ze sobą do domu i gdy Suzuki-san zadzwonił do niego jakiś czas później, przyznał, że Nami się obudziła i wszystko jest w porządku.
W przypadku Yasumi... No cóż, nigdy się nie obudzi.
A jej ciało umrze dopiero za wiele, wiele lat, ze starości.
Albo z zaniedbania.
Jej dusza nie istnieje. Rozpłynęła się w powietrzu i już nie wróci.
To nie jest syndrom śpiącej królewny. To jest... Coś o wiele gorszego.
To naprawdę tak, jakby człowiek nigdy nie istniał.
Przed całym zdarzeniem nie do końca nawet byłam świadoma tego, że ludzie naprawdę mają dusze. Mój dziadek jest lekarzem. Ateistą. Ma w nosie, jak to powtarza, "religijne bzdury".
Akiko-san była inna. Wierzyła we wszystko mocno i aż do samej śmierci.
Ja niby też, ale przez tak dużą ilość czasu spędzoną z dziadkiem... Nieco poprzestawiały mi się priorytety.
Ale teraz, gdy Yasumi jest w tym stanie, przychodzę do niej prawie codziennie. Zawsze, gdy mam czas. Kupuję jej różowe goździki. Drogę do szpitala znam już na pamięć.
Zresztą, nie jest daleko od gabinetu mojego dziadka.
- Dzień dobry, Osanai-san - powitała mnie jedna z pielęgniarek. - Aizawa-san już pewnie na panią czeka.
Yasumi nie istnieje. Została po niej pusta skorupa leżąca w łóżku i podłączona rurkami do tych wszystkich urządzeń, które podtrzymują ją przy życiu.
Oddycha sama. Jej serce bije samodzielnie. Ale kroplówkę musi mieć zmienianą, bo nie obudzi się na posiłki, a cewnik... Wiadomo, do czego.
Weszłam do jej sali. Jej brązowe włosy były splecione w grube warkocze. Umyte i pachnące. W wazonie stała samotna, herbaciana róża.
Ach, czyli Momoko już tu była.
Umieściłam goździki obok róży. Jak zwykle, prezentowały się pięknie. Kupowałam ich zawsze trzy, bo tyle sylab ma imię Yasumi.
Złapałam moją ukochaną za dłoń. Była zimna. Czułam się, jakbym trzymała porcelanę.
Migiwa przysłała mi tydzień po wymazaniu Yasumi z egzystencji smsa. Zdawkowego. Napisała, że zabiła kenki i odzyskała miecz.
Guzik mnie to obchodziło.
Yasumi nie istniała. Gdyby nie żyła, to co innego. Mogłaby się reinkarnować. Mogłaby doświadczyć nirwany. A tak? Podtrzymywanie jej przy życiu było bez sensu, bo to i tak jest tylko pusta, porcelanowa skorupa.
Nienawidzę Migiwy. Nienawidzę z czystego serca.
Złożyłam na lodowatych ustach Yasumi czuły pocałunek.
Za każdym razem, kiedy to robię, mam nadzieję, że to ją obudzi.
Nawet mam takie wrażenie. Dreszcz ekscytacji przebiega po moich plecach i wpatruję się w jej piękną twarz z uśmiechem.
Ale to nigdy nie nastaje. Oczy Yasumi pozostają zamknięte.
I nigdy już się nie otworzą.
Ani w tym świecie, ani w zaświatach.
Bo nie ma jej w żadnej rzeczywistości.
Przestała istnieć dwa lata temu.
A ja nie zdołałam jej ocalić...
The end