Pairing: Chobi&Chisa
Dozwolone od: 17+
Gatunek tekstu: obyczaj, romans
Ostrzeżenia: brak
Notka autorska: Kolejny fik, który miał być do challenge'a, ale nie jest. Dobrze mi się pisze z tym shipem fanfiki, tak szczerze.
Kiedyś, kiedy byłem smutny, bądź po prostu miałem zły dzień, szedłem do kuchni, zaparzałem herbatę, wracałem do pokoju i siadałem na parapecie. Otulałem się szczelnie kołdrą ściągniętą z łóżka i trzymając kubek w dłoniach, patrzyłem przez okno na świat.
Zauważyłem wtedy ciekawą rzecz. Większość par, które idąc, obejmowały się bądź trzymały za ręce, uśmiechały się. Tak jakby ta bliska obecność drugiej osoby sprawiała, że czuły się szczęśliwe.
Czasem odwracałem się i patrzyłem na łóżko, na którym spała któraś z kolei z moich dziewczyn. Jedne kochałem, innych nie. Najczęściej jednak łóżko było puste i zimne. Jeszcze rzadziej wstawałem z parapetu i po prostu przytulałem się do mojej ukochanej. Często jednak nie uzyskiwałem żadnej reakcji. W końcu przestałem tak robić nawet wtedy, gdy rzeczywiście coś do tej kobiety czułem. Zrozumiałem, że tylko kołdra chce mnie otulić. Tylko kołdra jest ciepła. Te kobiety były zimne. Wręcz lodowate. Pozbawione uczuć. One widziały we mnie Chisę, nie Sachiego. One pragnęły Chisy. Sachi był im niepotrzebny.
I znów siedzę na parapecie, wpatrzony w ponury świat za oknem. Pada deszcz, a wena wcale nie chce mnie dziś odwiedzić. Wystukuję na kubku rytm "Rainy, rainy smiles". Ale mi nie jest wcale do śmiechu.
- Brak pomysłów? - słyszę za sobą, po czym czuję, jak przytulasz mnie do siebie. - Przyjdą kiedyś, zobaczysz.
Uśmiecham się i przymykam oczy. Jesteś cieplejszy od kołdry i herbaty, która już prawie wystygła. I potrzebujesz mnie, a nie gwiazdy rocka. Sachiego Kurihary, nie Chisy - wokalisty.
The end